Z filmem "World War Z" jest ciekawa sprawa, ponieważ zobaczyłam go parę lat temu, nie wiedząc nawet, że powstał na podstawie książki o tym samym tytule. Jako wielbicielka opowieści strasznych i przerażających (choć o dziwo zombie są na końcu listy moich ulubionych potworów) byłam przyjemnie zaskoczona poziomem filmu, mimo gwiazdorzenia Brada Pitta, za którym nie przepadam. Szybka akcja? Była. Zombie? Były. W miarę kompetentni wojskowi? Byli. Więcej od filmu o żywych trupach nie wymagam.
I tu dochodzimy do sedna sprawy: cieszę się, że zobaczyłam film zanim przeczytałam książkę. Dlaczego? Ano dlatego, że gdyby sytuacja była odwrotna, należałabym do tej grupy, która nie tylko nie potrafi znaleźć na ekranie odbicia swoich wyobrażeń, ale która wręcz nie poznaje, że film jest adaptacją przeczytanej książki. Dziwi mnie, jak to możliwe, że nie zmieniono tytułu filmu, skoro jego fabuła jest całkowicie inna i ze źródłem nie ma nic wspólnego (może poza murem w Izraelu).
"World War Z" to zbiór wywiadów, przeprowadzonych przez reportera pracującego dla Narodów Zjednoczonych, podzielony na trzy główne części:
- pierwsza to wspomnienia ludzi z początków Chodzącej Plagi, kiedy to rządy wszystkich krajów świata utrzymywały, że nie ma powodów do paniki, opowieści o pierwszych doniesieniach o zombie, pojawianie się kolejnych ognisk zapalnych plagi, aż do Wielkiej Paniki, która ogarnęła cały świat,
- druga to przerażające historie ludzi, którym wydawało się, że już nic ich nie uratuje, że nadszedł koniec znanego im świata, świata, w którym to ludzie znajdowali się na szczycie drabiny pokarmowej; to opowieść o krokach podejmowanych przez armie różnych krajów, zakończonych porażką,
- trzecia to opowieść o ludziach, którzy zmienili bieg historii; o okrutnych planach, które zakładały poświęcenie tysięcy, by mogły przeżyć miliony, wreszcie o powolnym, ale nieprzerwanym dążeniu do zwycięstwa nad żywymi trupami.
Narratorami są ludzie pochodzący z różnych krajów, różnych klas społecznych, którzy ze światowym kryzysem radzili sobie na różne sposoby, ale którzy w ten czy inny sposób przeżyli największą w historii świata plagę. Mimo, a może właśnie dlatego, że książka ma postać szeregu wywiadów, Brooksowi udało się stworzyć postaci ciekawe i różnorodne, które można albo polubić, albo mieć ochotę udusić, ale których historie wzbudzają silne emocje (nie raz i nie dwa uroniłam łzę, czy to ze smutku, czy z bezsilnej złości na głupotę ludzką). Do części z nich autor powraca w ostatnim rozdziale, dzięki czemu można zobaczyć, jak prawdopodobnie potoczą się ich losy w przyszłości.
Nie ma tutaj filmowego Brada Pitta, który ratuje świat, znajdując sposób na pokonanie zombie. Książkowi żywi zmarli wydają się nie mieć żadnego słabego punktu (oprócz oczywiście tego najważniejszego, czyli mózgu, który można zniszczyć), w związku z czym do zwycięstwa nad nimi potrzebna jest ludzka pomysłowość, współpraca i determinacja.
Wiecie, co jest najbardziej w tej książce przerażające? To, że czytając pierwsze rozdziały ma się świadomość, że gdyby rzeczywiście plaga zombie zaatakowała świat, popełnilibyśmy dokładnie takie same błędy, wynikające z ludzkiej tendencji do odrzucania wszystkiego, co nie mieści się w granicach naszego pojmowania świata, a także ze zwykłego egoizmu.
Choć ja akurat zginęłabym prawdopodobnie z powodu słabej kondycji ;)
tytuł: World War Z: An Oral History of the Zombie War
autor: Max Brooks
wydawnictwo: Three Rivers Press
ilość stron: 342 (a czyta się, jakby to było 100)
ocena: ★★★★☆
Och, ja też się zdziwiłam kiedy przeczytałam książkę: "no gdzie ten Brad????". Ale historia jest dobra- świetnie napisana! I tak... też mam takie myśli, gdy czytam postapokalipsę... nie wiem czy bym dobiegła do pierwszego zakrętu:P:P:P
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się nad tą pozycją, próbowałam ją nawet przeczytać, ale jakoś forma mnie nie zaciekawiła. Może dlatego, że nie lubię wywiadów? No, ale może z czasem się skuszę na nią.
OdpowiedzUsuńJa ledwo wyszłabym z domu, już by mnie zombiak zjadł :p
Buźka, Pietrova!