czwartek, 14 stycznia 2021

Joe Abercrombie "Szczypta nienawiści", czyli brud, smród i ubóstwo (tudzież bogactwo, zależy kogo spytać)

   Fantastykę można klasyfikować na setki różnych sposób: fantasy i s-f, fantastykę dla młodych i starszych czytelników, taką dziejącą się w światach całkowicie zmyślonych jak i w rzeczywiście istniejących, i tak dalej, i tym podobne. Ja osobiście bardzo lubię sobie ją jeszcze dzielić ze względu na rodzaj bohaterów jej stronice zapełniających. Co mam na myśli? Ano to, że mamy fantastykę, w której bohaterscy bohaterowie dokonują bohaterskich czynów, przemawiając językiem kwiecistym i wzniosłym, piękne damy pachną różami i nigdy, ale to przenigdy nie muszą iść za potrzebą, a krew nawet gdy się leje, to krótko i bez zbędnych szczegółów; mamy również fantastykę, w której bohaterscy bohaterowie to postaci z legend, bo w rzeczywistości na polu bitwy nie ma czasu ani ochoty na wzniosłe dyrdymały i szlachetność, piękne damy potrafią wbić nóż w plecy gdy trzeba (i gdy nie trzeba, ale można), a krew tryska po oczach walczących i czytelników po równo. A, zapomniałabym - wszyscy śmierdzą. 

   "Szczypta nienawiści" Joe'a Abercrombie to wypisz wymaluj ten drugi rodzaj fantastyki i to w najlepszym jej wydaniu. Główni bohaterowie to banda typów (nie ważne, czy szlachetnie urodzonych czy nie), którzy fascynują, ale z którymi w rzeczywistości nie chciałoby się mieć do czynienia. No bo weźmy taką Savine dan Gloktę - zarypista babka, inteligentna, piękna, z głową do interesów, moja ulubienica. Podziwiam ją, kibicuję gorąco, ale czy chciałabym, żeby zwróciła na mnie uwagę? Niebiosa brońcie. Albo taki Orso, może i przystojny i zabawny, ale jego poczucie (a raczej jego brak) własnej wartości doprowadzało mnie do białej gorączki. Rikke i Leo - młode to to i głupie życiowo, dobrze, że rokują nadzieję na przyszłość. Stour, stary Glokta, Koniczyna, wszyscy oni grający w grę, w której nie chciałabym brać udziału. A mimo to... mimo to nie sposób było nie polubić praktycznie każdej z osób wymienionych i gromady tych, o których nie wspomniałam. Takie sympatyczne (eee, może to jednak nie najlepsze słowo) łajdactwo, którego przygody wciągnęły mnie od pierwszych stron książki. 

   O przygodach mówiąc - akcja leci na łeb na szyję, właściwie nie ma chwili wytchnienia i nie wiem jak inni czytelnicy, ale ja w niektórych momentach obgryzałam paznokcie z nerwów, a zdarza mi się to niezwykle rzadko. Akcja u Abercrombie jest o tyle ciekawa, że mimo iż wszystko, co się dzieje, ma konsekwencje daleko sięgające, ogólnoświatowe można by rzecz, to równocześnie przez to, że widzimy ją oczami bohaterów, jej odbiór jest bardzo kameralny. Na przykład taka scena w fabryce (kto przeczytał, ten wie) - wstrząśnie całą Unią i będzie miała dalekosiężne skutki, ale w momencie samej akcji wrażenie jest wręcz klaustrofobiczne, bo czytelnik razem z postacią (nie powiem kim, żeby nie spoilerować) przemyka się wśród ciasnych przejść i ciemnych zakamarków i niemal na własnej skórze odczuwa skwar i pot i przerażenie tejże postaci.

   Czy wspomniałam już, że wszystko jest brudne i okrutne i śmierdzące, nawet gdy przykryte warstwą pudru i koronek? 


   Kolejnych tomów w swoim posiadaniu jeszcze nie mam, ale na pewno mieć będę, bo muszę, MUSZĘ się dowiedzieć, co jeszcze może pójść nie tak. Ach, zapomniałabym - brawa dla pana Wojciecha Szypuły za bardzo dobre tłumaczenie, dawno już nie czytałam książki fantastycznej, której tłumaczenie na polski by mi się tak spodobało.


tytuł: Szczypta nienawiści
cykl: Epoka obłędu (tom 1)
autor: Joe Abercrombie
liczba stron: 688


ocena: ★★★★☆






poniedziałek, 11 stycznia 2021

"The Seven Deaths Of Evelyn Hardcastle" oraz wielki powrót (???) Chmurzastego ☆ミ

    Dziwne doświadczenie miałam z tą książką. Zaczęłam ją czytać będzie już prawie z dwa lata temu, doszłam do dziewięćdziesiątej strony i przestałam z takiego czy innego powodu, nieważne. Jak widać nie wciągnęła mnie na tyle, żeby o niej pamiętać przez cały ten okres. W tym roku postanowiłam jednakże podoczytywać książki rozpoczęte kiedyś tam, w zamierzchłych czasach, i "The Seven Deaths Of Evelyn Hardcastle" na tej liście również się znalazła.

   O dziwo, mimo dosyć zagmatwanej już od pierwszych stron fabuły, pamiętałam mniej więcej, co się w książce działo. Ot, główny bohater budzi się w obcym sobie ciele, nie wie zupełnie gdzie jest, co się dzieje i dlaczego. Dowiaduje się natomiast dosyć szybko, że ma osiem wcieleń na odkrycie, kto stoi za morderstwem tytułowej Evelyn, inaczej nigdy nie wydostanie się z tego dziwnego miejsca i czasu. Żeby utrudnić sprawę, ma dwójkę rywali, którzy dążą do tego samego celu, a na dodatek ktoś czyha na jego życie.

   To, że po tak długim okresie pamiętałam, co się przez te dziewięćdziesiąt stron wydarzyło, powinno dać mi do myślenia. Początkowo jednak kontynuowanie czytania szło mi opornie i nawet wiem, dlaczego. Jako czytelniczka, która bardziej skupia się na postaciach niż na fabule, nie mogłam się przekonać do głównego bohatera. No bo jak tu go polubić, gdy nie dość, że nic o nim nie wiemy, to jeszcze on sam o sobie wie niewiele więcej, a dodatkowo przy każdym przeskoku do kolejnego ciała zmienia się w pewnym stopniu jego charakter (osoby, które użyczają mu "lokum", są delikatnie mówiąc mało sympatyczne). Zagmatwanie fabularne również nie pomagało, akcja pełzła naprzód w tempie, w jakim szło mi czytanie przez ostatnie lata (czytaj: ślamazarnym) i tak przy dwieście którejś tam stronie zastanawiałam się, czy to nadal zastój czytelniczy daje o sobie znać, czy też może książka ta jest po prostu nie dla mnie. 

   Na szczęście postanowiłam, że nie odpuszczę i dojdę do końca, choćbym miała skończyć zła na książkę jak osa, i dobrze zrobiłam! W którymś momencie nagle zaczęło mnie intrygować, w którą stronę pójdzie fabuła, główny bohater nabrał rumieńców, cała zgraja antypatycznych typów przebywających w domiszczu Blackheat, mimo iż coraz bardziej antypatyczna, zrobiła się ciekawsza. Zagadka śmierci Evelyn Hardcastle do końca książki pozostała dla mnie zagadką, nie będę bowiem udawać, że zgadłam co i jak. Owszem, parę niespodzianek nie było niespodziankowych, dosyć dobrze szło mi również łączenie w naszyjnik koralików porozrzucanych to tu, to tam przez autora. Głównego "złego" książki jednak nie odkryłam do końca i poczułam się w pełni usatysfakcjonowana tym, kto się nim okazał. Wyjaśnienie tego, czym jest Blackheat i kim jest główny bohater, również poszło zupełnie innym torem, niż się spodziewałam.

   Nie wiem, jak pod względem tłumaczenia wygląda polskie wydanie, ale Stuart Turton świetnie operuje językiem, jego proza jest jasna i przejrzysta, a przy tym po prostu ładna językowo. I tak, mimo, że zagmatwanie fabularne pierwszej połowy "Siedmiu śmierci..." może zniechęcić, a i fabuła do tych pędzących na łeb na szyję nie należy, warto dać książce szansę i przeczytać ją do końca. Polecam jednakże przygotować sobie duży kubek kawy tudzież herbaty, a dla mających problem z zapamiętywaniem nazwisk również kartkę papieru i długopis, żeby notować, w którym ciele w danym momencie przebywa bohater, kto się spotkał z kim i kiedy (sama tego nie zrobiłam i bardzo później żałowałam).


tytuł: The Seven Deaths Of Evelyn Hardcastle
autor: Stuart Turton
liczba stron: 528


ocena: ★★★☆☆ 1/2 (byłoby cztery, gdyby nie ciągnący się niemiłosiernie początek)