"Alicja w krainie czarów" Lewisa Carrolla nie spodobała mi się specjalnie, gdy czytałam ją jako dziecko. Niewiele z tamtych wrażeń pamiętam oprócz ogólnej niechęci i poczucia niedosytu. Postanowiłam jednak wrócić do przygód Alicji ponownie teraz i jako dorosła kobieta zobaczyć, czy moje obojętne uczucia względem tej książki związane były z wiekiem, czy może dlatego nie potrafiłam docenić historii, którą tak wielu ludzi darzy uwielbieniem?
Opowieść o Alicji, dziewczynce, która przez króliczą norkę wpada w dziwaczny, pełen nonsensu świat groteskowych postaci, gadających zwierzątek, znikających kotów i krwiożerczych karcianych królowych to historia znana większości ludzi, dlatego nie będę się rozwodzić nad fabułą. Zresztą absurdalny sen, który stał się udziałem Alicji, trudny jest do opisania jako ciąg przyczynowo-skutkowy, bo Carroll stworzył swoją historię raczej jako szereg epizodów, luźno ze sobą (lub w ogóle nie) połączonych.
Wydawać by się mogło, że jako wielbicielkę fantastyki historia dziewczynki w krainie dziwów nie może nie wpasować w moje gusta. A tu klops, okazuje się, że jak najbardziej może. Tym razem jednak wiem, dlaczego. Powodem, dla którego ze światem Carrolla się nie polubiliśmy za dzieciaka i nie polubimy teraz, są postaci w nim występujące. O ile sama Alicja rozczulała mnie od czasu do czasu swoją dziecięcą logiką i przyjmowaniem zadziwiających zdarzeń, jakie ją spotykają, z dziecięcym entuzjazmem i wiarą, o tyle wszystkie pozostałe istoty zaludniające krainę czarów doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Nie chodzi nawet o bezsensowność ich zachowań, bo ta akurat do formuły snu pasuje jak najbardziej. Szalony Kapelusznik, Księżna, Królowa Kier - wszyscy oni byli tak niesamowicie antypatyczni, że prawdziwą przyjemność sprawiało mi wyobrażanie sobie Alicji, która ma ich dość i wyjmując zza pazuchy bazookę rozwala całe to towarzystwo na drobne kawałki.
"Alicja w krainie czarów" miałaby szansę mnie do siebie przekonać, gdyby rodzice przeczytali mi ją w dzieciństwie, albo gdybym wysłuchała jej jako słuchowiska radiowego. Jako historia opowiedziana ustnie przyciągnęłaby być może moją uwagę dzięki plejadzie śmiesznych postaci, które w tej formie mogłyby nie być tak strasznie irytujące, a i krótkie rozmiary poszczególnych epizodów nie zmęczyłyby mnie prawdopodobnie tak, jak to zrobiły czytane jednym ciągiem.
Żeby nie skończyć na negatywach, urzekły mnie niezmiernie koszmarnie zniekształcone dziecięce rymowanki i piosenki, zwłaszcza ta o ojcu Wigriliuszu i o chorym kotku, którą pozwolę sobie na zakończenie zacytować:
"Pan Lew był raz chory i leżał w łóżeczku,
Więc przyszedł pan doktor:
- Jak się masz, koteczku?
- Niedobrze, lecz teraz na obiad jest pora -
Rzekł Lew rozżalony i pożarł doktora."
(przełożył Antoni Marianowicz)
"Alicję w krainie czarów" włączam niniejszym do wyzwania czytelniczego Kirimy"Czytamy klasykę fantasy". Można się kłócić, czy aby do tego gatunku książka Carrolla się zalicza, osobiście uważam jednak, że jak najbardziej, bo w jakim innym gatunku mamy do czynienia z eliksirami tudzież grzybkami wzrostu, znikającymi kotami, królami i królowymi oraz flamingami służącymi za kije do krykieta?
tytuł: Alicja w krainie czarów
tytuł oryginału: Alice's Adventures In Wonderland
tłumaczenie: Antoni Marianowicz
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 1988
ocena: ★★★☆☆
no, ja się w Alicji zakochałam właśnie przez starusieńkie słuchowisko, jeszcze na analogu :)
OdpowiedzUsuńTak właśnie czułam, że ta książka sprawdziła by się najlepiej w formie audiobooka albo właśnie słuchowiska. Może powinnam spróbować, być może lepiej bym ją odebrała ��
OdpowiedzUsuń