Przeczytanie "Oathibringera" Brandona Sandersona zajęło mi parę dni oraz jedną zarwaną noc, kiedy to ostatnie dwieście stron tak mnie pochłonęło, że skończyłam czytać o czwartej siedem rano. Od tego momentu minęło już parę dni, ale dopiero dziś mam czas, żeby spróbować pozbierać moje przemyślenia w jako tako koherentny wpis. Zastanawiałam się, jak się do pisania zabrać, w jaką formę ubrać moje myśli i emocje: napisać zwykłą recenzję? a może posłużyć się stronami notatek, które robiłam podczas czytania? Obie opcje odrzuciłam, gdyż wiążą się ze spoilerami, których chcę za wszelką cenę uniknąć, tym bardziej, że "Dawca przysięgi" został w Polsce podzielony na dwie części i druga z nich pojawi się w rękach fanów dopiero w przyszłym roku. Z góry przepraszam więc za brak konkretnej struktury w tym wpisie, postaram się jednak podsumować "Oathbringera" bez zdradzania fabuły książki.
Zacznijmy od świata przedstawionego w cyklu Archiwum Burzowego Światła. O ile w "Drodze królów" i "Słowach światłości" akcja skupia się na Strzaskanych Równinach i częściowo w królestwie Taravangiana, a resztę Rosharu poznajemy poprzez interludia, o tyle "Oathbringer" odkrywa przed nami także inne krainy, zarówno te do tej pory wspominane przede wszystkim z nazwy, jak i zupełnie nam nieznane. Powoli poznajemy tajemnice Urithiru, odwiedzamy dom rodzinny Dalinara - Kholinar, podróżujemy do Aziru i Thaylenath. Jedno z interludiów zaprowadzi nas do tajemniczej Aimii, inne do szczytów Rogożerców. W pewnym momencie znajdziemy się nawet w Shadesmar (przepraszam, nie pamiętam, jak brzmi polskie tłumaczenie tej nazwy). Każda z tych krain dotknięta została piętnem wojny, z którym niektóre potrafią sobie radzić, inne natomiast padają pod naporem Przynoszących Pustkę. Sandersonowi udało się stworzyć świat niezwykle różnorodny, w którym krainy, tak jak na naszej starej Ziemi, różnią się od siebie nie tylko pod względem języka mieszkańców i ich kultury, ale także pod względem historii, religii, klimatu, a nawet gatunku istot je zamieszkujących. Shadesmar, zwłaszcza pod tym ostatnim względem, jest miejscem niezwykle fascynującym i wszystkim czekającym na drugą część książki zaręczam, że będziecie zachwyceni i zaciekawieni poznawaniem tej krainy.
"- Przeszłość jest przyszłością, i tak, jak żył każdy człowiek, tak musisz i ty.
- Czyli zostaje mi tylko powtarzanie tego, co już zostało zrobione?
- W niektórych rzeczach tak. Będziesz kochał. Będziesz cierpiał. Będziesz marzył. I będziesz umierał. Przeszłość każdego człowieka jest twoją przyszłością.
- Jaki jest więc cel? Jeśli wszystko zostało już zobaczone i zrobione?
- Pytaniem nie jest to, czy będziesz kochał, cierpiał, marzył i umierał, lecz to, co będziesz kochał, dlaczego będziesz cierpiał, kiedy będziesz marzył i w jaki sposób umrzesz. Tu leży twój wybór. Nie możesz wybrać celu, a jedynie drogę do niego prowadzącą."
O czym tak naprawdę jest "Oathbringer"? Jestem pewna, że każdy odbierze tę historię inaczej, dla mnie jednak jest to przede wszystkim opowieść o wzięciu odpowiedzialności za własne czyny i o tym, jak zrzucenie tej odpowiedzialności na innych prowadzi w konsekwencji do zniszczenia i cierpienia. Podczas czytania wielokrotnie zresztą zatrzymywałam się i dumałam w zachwycie, jak wiele mądrych spostrzeżeń i rozważań zawarł autor w książce, było nie było, fantastycznej, od którego to gatunku wymaga się wielu rzeczy, ale filozofia na pewno nie jest na przodzie tej listy. Od spostrzeżeń dotyczących rzeczy bardzo przyziemnych, do przemyśleń na temat świata, życia człowieka i jego celu, Sanderson głosami swoich postaci zadaje pytania i nie zawsze na nie odpowiada, zostawiając to zadanie czytelnikowi.
"Samo bycie tradycją nie czyni czegoś godnym. Nie możemy zakładać, że coś jest dobrym tylko dlatego, że jest dawne."
W "Dawcy przysięgi" towarzyszymy głównym bohaterom, znanym nam z poprzednich tomów, lecz o ile w "Drodze królów" na plan pierwszy wysuwał się Kaladin i jego historia, a w "Słowach światłości" to Shallan stanowiła centralną oś wydarzeń, o tyle najnowsza odsłona Archiwum Burzowego Światła skupia się na Dalinarze. Jeśli przeczytaliście pierwszy Sandersonowy natłok myślowy, to wiecie, że Dalinar to moja ulubiona postać całej opowieści, potraficie sobie zatem wyobrazić moją radość i rozentuzjazmowanie na wieść, że to właśnie głowie rodu Kholin poświęcona będzie ta część. Niczego więcej nie pragnęłam, niż dowiedzieć się, jakim człowiekiem był Dalinar za młodu, dlaczego nie pamięta nic o swojej żonie i co sprawiło, że ze sławetnego Czarnego Ciernia zmienił się w szlachetnego, postępującego zgodnie z kodeksem honorowym Dalinara, jakiego znamy ze Strzaskanych Równin. I nie zawiodłam się! Nie przypuszczałam tylko, że moje początkowe rozradowanie i zachwyt nad młodym Czarnym Cierniem (kto by się spodziewał, że taki z niego hultaj i narwaniec; scena z poszukiwaniem noża w środku arcyburzy rozbawiła mnie do łez) zamieni Sanderson w rozpacz i potok łez. Dziękuję bardzo, panie autorze! Nie chcę zdradzać historii Dalinara, musicie przekonać się sami, ale powiem tylko, że zupełnie nie dziwi mnie to, jakimi drogami potoczyło się późniejsze życie Dalinara i wybory, których dokonał.
Zresztą Sanderson bardzo umiejętnie wywoływał we mnie wybuchy śmiechu i radosne uśmiechy tylko po to, by za chwilę przywalić mi obuchem w głowę, doprawić prawym sierpowym i na zakończenie wyrwać mi serce i podać na tacy. Ilość startych z nerwów zębów i wylanych łez pobiła wszelkie dotychczasowe rekordy. Dotyczy się to nie tylko historii Dalinara. Kaladin, mimo bycia coraz bardziej niesamowitym i odlotowym (ha!), nadal zmaga się z depresją, która pogłębia się jeszcze bardziej w momencie śmierci pewnej osoby, a Shallan traci panowanie nad swoimi coraz liczniejszymi alter ego i zaczyna gubić się w nawarstwiających się kłamstwach i iluzjach. Na szczęście Sanderson zlitował się i dał mi również wiele powodów do radości. Navani i Jasnah wreszcie przedstawiają nam swoją perspektywę na sytuację na Rosharze (brawo dla silnych, inteligentnych kobiet, bez których świat prawdopodobnie dawno już ległby w gruzach!). Rozdziały poświęcone członkom Mostu Czwartego były jak balsam dla mojej duszy, a opowieść o Tefcie, tak bardzo słodko-gorzka, to chyba moja ulubiona z tych krótkich historii. Na kartach książki pojawia się również na dłużej Zwinka, której interakcje z Dalinarem, a później również z SPOILER! Szethem są przekomiczne. No i wreszcie mamy Adolina, słodkiego, zabawnego Adolina, którego nie sposób nie lubić, który w każdej sytuacji stara się znaleźć jakiś plus, który jest po prostu dobrym, szlachetnym chłopakiem i zasługuje na miłość całego świata, a już na pewno moją.
Tam, gdzie jest wojna, tam są również wielkie bitwy i indywidualne potyczki, i pod tym względem "Oathbringer" nie ustępuje swoim poprzednikom. Bohaterowie muszą zmierzyć się z przeciwnikami zarówno znanymi, jak i takimi, o których istnieniu przeczytać można było tylko w starych, zapomnianych księgach. Każda z tych potyczek jest emocjonująca i trzyma w napięciu, a ostatnie sto pięćdziesiąt stron to niesamowita, ostra jazda bez trzymanki, podczas której z trudem powstrzymywałam się przed głośnymi okrzykami strachu, złości i radości (pamiętajcie, że kończyłam książkę o czwartej nad ranem i współlokatorka nie podziękowałaby mi za niespodziewaną pobudkę w środku nocy). Współczuję, a równocześnie odrobinę zazdroszczę, wszystkim tym, którzy muszą czekać na drugi tom "Dawcy przysięgi" do przyszłego roku.
Minusy? Dla niektórych może takim być fakt, że bez znajomości innych opowieści z cosmere Sandersona, zwłaszcza "Rozjemcy", traci się niektóre wątki i smaczki. Dla innych rozwój akcji może być zbyt wolny, w końcu to tysiąc dwieście stron, wypełnionych nie tylko bitwami, ale przede wszystkim przemyśleniami głównych bohaterów, polityką i przedstawianiem kolejnych figur na wielkiej szachownicy Rosharu. Ja osobiście czułam, że ogromna ilość nowych punktów widzenia (oprócz Navani i Jasnah dochodzi jeszcze Szeth, Zwinka, Taravangian, Venli i Renarin) przewrotnie przyniosła uczucie niedosytu i stała się przyczyną problemu z identyfikowaniem się z tymi bohaterami. Chciałabym wiedzieć więcej, poznać ich jeszcze głębiej, dać im więcej czasu na umoszczenie się w moim sercu. Zdaję sobie jednak sprawę, że książka musiałaby mieć wtedy nie tysiąc, a kilka tysięcy stron, co przy dziesięciotomowych planach na Archiwum Burzowego Światła jest po prostu niewykonalne. Mam jednak nadzieję, że kolejne tomy skupią się na tych bohaterach na równi z wielką Świetlistą trójcą.
"Życie ponad śmiercią. Siła ponad słabością. Podróż ponad celem."
Na zakończenie dodam jedynie, że ostatni podrozdzialik poświęcony Dalinarowi rozpuścił moje serce całkowicie i sprawił, że pokochałam tę postać jeszcze bardziej, i choćby nie wiem jak okrutne i straszne przeszkody postawił przed swoimi bohaterami Brandon Sanderson w przyszłości, ten jeden fragment zawsze wywoła uśmiech na mojej twarzy.
Ocena: ★★★★☆ 1/2
Tak się naczytałam o tym całym Sandersonie że postanowiłam zabrać się za tą serię po Nowym Roku, mój projekt na 2018 :D
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki i mam nadzieję, że spodoba Ci się równie mocno jak mi:)
UsuńAaa, jak ci zazdroszczę, że masz już całość za sobą:D Ja walczę dzielnie z moim portfelem i brakiem czasu ;) .
OdpowiedzUsuńPołowa którą przeczytałam, sprawiła że czytając twoją recenzję umieram z niecierpliwienia chyba jeszcze bardziej niż gdybym nic nie przeczytała ;)
Chętnie bym sobie podyskutowała, ale boję się spojlerów ;)
Muszę jakoś dotrwać do kwietnia :(
Oj, do kwietnia jeszcze tyle czasu! Współczuję i mam nadzieję, że te cztery miesiące szybko miną i będziemy mogły podyskutować :)
UsuńAwwwww, zazdroszczę tak bardzo ;( Sandersonowy kac czytelniczy jest mi doskonale znany. Po jego książkach każda inna jest nudna i bez polotu, a moje myśli i tak krążą wokół jego powieści...
OdpowiedzUsuńTak! Tak właśnie jest, i jak tu sobie z tym radzić?!?
Usuń