Tak więc o czym to ja chciałam... Ach tak, "Word of Radiance", drugi tom w cyklu Archiwum Burzowego Światła Brandona Sandersona. Dawkowałam sobie przyjemność przypominania przygód Kaladina, Shallan i Dalinara nie spiesząc się, czytając po parę rozdziałów dziennie, aż wreszcie doszłam do ostatnich dwustu stron. Choć wiedziałam dobrze, co się stanie, pochłonęły mnie one całkowicie, przez co wczorajszy wieczór spędziłam opatulona kocem, rozdygotana i warcząca na każdego, kto przeszkadzał mi w czytaniu. Coś takiego jest w książkach Sandersona, że emocje towarzyszące jego opowieściom nie maleją z każdym kolejnym przeczytaniem, lecz wręcz przeciwnie, rosną i rosną, i przyprawiają mnie o coraz mocniej bijące serce, wypieki na twarzy i łzy w oczach.
Zastanawiałam się, w jaki sposób pisać o tej książce i doszłam do wniosku, że podobnie jak w przypadku "The Way of Kings" odpuszczę sobie pisanie typowej recenzji. O świecie wiele już powiedziałam, przedstawiłam system magiczny i głównych bohaterów, i cokolwiek więcej bym napisała, nie obyło by się bez zdradzania fabuły, a nie wybaczyłabym sobie odebrania przyjemności poznawania świata Świetlistych Rycerzy czytelnikom, którzy dopiero planują rozpoczęcie przygody z Archiwum Burzowego Światła. Postanowiłam więc przedstawić parę spostrzeżeń, które przyszły mi do głowy podczas czytania, przywołać momenty, które mnie rozśmieszyły, a także poruszyć kwestię tłumaczenia (z góry ostrzegam, będę narzekać).
Po pierwsze wrócę do czegoś, co napisałam przy tomie pierwszym - uwielbiam relacje między Dalinarem a jego synami, zwłaszcza Adolinem. O ile dobre związki między braćmi występują w literaturze fantastycznej całkiem często, o tyle między ojcem i synem zawsze coś jest nie tak. Przeleciałam wzrokiem po półkach i nie znalazłam ani jednej książki, w której te relacje byłyby równie dobre, jak w "Words of Radiance". Dalinarowi nie tylko udało się wychować Adolina na świetnego wojownika i godnego następcę, ale także na po prostu dobrego człowieka, którym niekiedy kierują emocje, a nie logika, ale który serce ma na właściwym miejscu. Adolin natomiast ufa swojemu ojcu i stara się go wspierać nawet wtedy, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Dalinara dopada szaleństwo. Najlepszym natomiast dowodem więzi między nimi i wzajemnego szacunku jest moment, kiedy Adolin przeciwstawia się woli ojca i nie zgadza na to, by wystawił się na niebezpieczeństwo, a Dalinar, i tutaj uwaga! słucha jego opinii i poddaje się woli syna! Uwierzycie? To coś niesłychanego i niespotykanego w sytuacji, gdy ojciec jest arcyksięciem, jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Relacje między Dalinarem i Adolinem to jeden z głównych powodów, dla których mogłabym Sandersona wyściskać z wdzięczności.
Po drugie - Shallan i Adolin. Nie będę zdradzać, jak potoczą się losy tej dwójki i kim dla siebie się staną lub nie, chcecie się dowiedzieć, przeczytajcie książkę. Przywołam natomiast moment, w którym prowadzą rozmowę i bynajmniej nie przebiega ona tak, jak powinna się toczyć według wszelkich prawideł flirtu między mężczyzną i kobietą. Wszystko rozbija się bowiem o... kupę. Zastanawialiście się kiedyś, jak sobie radzili rycerze w zbrojach, gdy podczas wielogodzinnych bitew natura dawała o sobie znać? Ja się zastanawiałam. Shallan również, i prowadzi to do jednej z najśmieszniejszych kwestii w całej książce.
Po trzecie - Kaladin. Wiecie, czy jest zawstydzenie z drugiej ręki? To takie uczucie, które ogarnia nas, gdy bohater książki lub filmu robi coś głupiego i zawstydzającego i sami macie ochotę schować się ze wstydu gdzieś, gdzie nikt was nie zobaczy. Otóż Kaladin w "Słowach światłości" ma kilka wyskoków, które spowodowały, że musiałam odłożyć książkę i przypomnieć sobie, że to nie ja zachowuję się jak głupiec, tylko on. Równocześnie zdawałam sobie sprawę, że między innymi to właśnie te błędne decyzje, ciągła walka z samym sobą i czającą się za rogiem depresją sprawiają, że Kaladin to jeden z bardziej "prawdziwych" bohaterów fantastycznych, jakich znam, pełen niepewności, uprzedzeń i wad, a równocześnie silny, zdecydowany, potrafiący (z bólem, ale jednak) przyznać się do błędu, jednym słowem wymiatający jak stąd na Alaskę.
Po czwarte - Szeth. Zabójcy w Bieli poświęcone są przede wszystkim interludia i to, w jaki sposób Sanderson pokazuje popadanie tej postaci w coraz większe szaleństwo, sprawia, że trudno mu nie współczuć i nie chcieć dla niego lepszego końca niż prawdopodobnie będzie jego udziałem.
Po piąte - nawiązania do innych książek dotyczących światów w cosmere Sandersona. Hoid, tutaj znany pod imieniem Wit (po polsku Trefniś, choć ja osobiście przetłumaczyłabym jego imię/pozycję jako Kpiarz, ale co kto lubi) pojawia się w większości, jeśli nie we wszystkich opowieściach z cosmere. Postać tajemnicza, która wie więcej niż ktokolwiek inny na danym świecie, a której zadanie nadal pozostaje dla nas nieodgadnione, a dzięki temu również fascynujące. Nie jest on jednak jedynym nawiązaniem do innych światów stworzonych przez pisarza. Dopiero teraz, po kolejnym przeczytaniu zdałam sobie sprawę z tego, że pewien przedmiot, który pojawia się przy końcu książki, znam już z "Rozjemcy". Ach, te smaczki odkrywane przy kolejnych czytaniach.
Mogłabym tak pisać i pisać, ale na tym urywam mój słowotok dotyczący "Words od Radiance". Na zakończenie chcę bowiem zająć się czymś, co ma nie tyle związek z treścią książki, ile z polskim wydaniem. Sanderson nie jest jednym z tych pisarzy, których język jest poetycki i zwiewny, wręcz przeciwnie, styl pisania ma raczej do rzeczy, twardo kawa na ławę, bez upiększeń i niepotrzebnych ozdobników. Jednakże Archiwum Burzowego Światła jest cyklem, w którym język autora rozwinął się znacznie na plus w porównaniu nie tylko do pierwszych jego książek, ale nawet w stosunku do cyklu o "Z mgły zrodzonym". Jest płynniejszy, odrobinę bardziej "high fantasy". W polskim tłumaczeniu niestety tego nie widzę. Jakiego by tu porównania użyć, hmmm, może tak: język oryginału w cyklu o Świetlistych Rycerzach jest jak jazda po autostradzie, język polskiego tłumaczenia - jak jazda na wiejskiej drodze. Anna Studniarek zrobiła niezłą robotę, w końcu ponad tysiącstronnicowa cegła to wyzwanie nie lada, jej tłumaczeniu brakuje jednak polotu i płynności. Pomijając kwestię nazw własnych, o których wspomniałam przy "Drodze królów", nie udało jej się przełożyć wielu zabaw słownych i dowcipu, który jest wszechobecny w książce Sandersona. Nawet zwykłe zdania przypominają niekiedy byle jak obciosany pieniek, niedopieszczony i niedogładzony.
Przykład pierwszy z brzegu: "He was a far worse liar than Shallan was" pani Studniarek przetłumaczyła jako "Nie umiał kłamać jak Shallan". Pomijając, że zdanie to brzmi dla mnie dziwnie (prawdopodobnie to tylko moje odczucie), dlaczego nie przetłumaczyć go jako "Był z niego kłamca gorszy niż z Shallan"? Albo "Był gorszym kłamcą niż Shallan"? Albo przynajmniej dodać "tak dobrze" po słowie "kłamać"? To takie drobnostki, ale co rusz wytrącały mnie z równowagi, gdy raz jeszcze czytałam ulubione fragmenty, tym razem po polsku.
Ktoś może powiedzieć "jak jesteś taka mądra, to sama przetłumacz". Nie jestem tłumaczem, nie sądzę również, by mój język polski był na wystarczająco wysokim poziomie, by takiego zadania się podjąć. Mam jednak prawo oczekiwać, że ten, kto tłumaczeniem zajmuje się profesjonalnie, będzie potrafił to zrobić dobrze. To tylko moja opinia i można się z nią nie zgodzić, zdaję sobie z tego sprawę. Tym jednak, którzy chcą naprawdę poznać prozę Sandersona, polecam sięgnąć po oryginał. Nie jest to czytanie łatwe, ale warto.
Kończę drugą część mojego sandersonowego natłoku myślowego, mam nadzieję, że nie zdradziłam za wiele, a równocześnie zachęciłam do zapoznania się z "Words od Radiance". Teraz nie pozostaje mi nic innego, niż czekać na paczuszkę z trzecim tomem cyklu. Jeszcze tylko parę dni, dam radę!
"Words of Radiance", podobnie jak "The Way of Kings" otrzymuje ode mnie najwyższą ocenę.
★★★★★
Mnie też rozwalił przywołany dialog między Shallan a Adolinem :D Bawiły (i rozczulały!) mnie też stosunki między Adolinem a Kaladinem :) I nie wiedziałam, że zawstydzenie z drugiej ręki ma jakąś nazwę. Ja to bardzo często odczuwam i myślałam, że to ze mną jest coś nie tak :P
OdpowiedzUsuńW kwestii tłumaczenia za bardzo się wypowiadać nie mogę, ja jestem zadowolona, ale nie jestem zbyt wymagającym czytaczem w tej kwestii i nie mam porównania :)
W ogóle Sanderson dobrze tworzy relacje między bohaterami, czy to uczuciowe, czy stricte platoniczne. Adolin i Kaladin są przesłodcy, te ich przepychanki słowne bawią i rozczulają okropnie:)
UsuńNigdy nie czytałam nic Sandersona ale jak tak czytam Twoją recenzje to stwierdzam że myliłam się myśląc że to nie moje klimaty... teraz tylko trzeb zadać sobie pytanie - KIEDY ja znajdę na to czas?! Znając Sandersona te książki to pewnie cegły którymi można zabić bez większego wysiłku... Emeryturo, gdzie jesteś?
OdpowiedzUsuńbooklicity.blogspot.com
Właściwie biorąc pod uwagę planowaną długość cyklu, może i warto poczekać do emerytury i przeczytać wszystko na raz? XD
UsuńSpróbuj, może się okaże, że jednak trafi Sanderson w Twoje gusta.
Dlatego nie czytam nic po polsku po tym, jak już poznam oryginał. W drugą stronę też rzadko. Wolę sobie nie psuć nerwów ;)
OdpowiedzUsuńCo do samego Archiwum BŚ, nadal jestem twarda i się wstrzymuję z lekturą. Nie znoszę konczyć książki ze świadomością, że na następny tom będzie trzeba czekać może i parę lat. A biorąc pod uwagę Sandersonowe cliffhangery, to już w ogóle byłoby to samobójstwo :D
Pozdrawiam,
Ewelina z Gry w Bibliotece
Podziwiam wytrzymałość! Nie dałabym rady czekać z kolejnymi tomami, za bardzo ciągnie mnie do dowiedzenia się, co też tym razem autor zafunduje swoim bohaterom.
UsuńChociaż uczucie zawstydzenia z drugiej reki znam bardzo dobrze, to akurat w przypadku Kaladina często czułam raczej rozczulenie. To ten typ bohatera (taki biedny, skrzywdzony przez los, co to nie ufa nikomu itd., no po prostu takie trochę emo dziecko;), który mimo jego schematyczności uwielbiam:) A jeśli mowa o Cosmere to nie wiem czy zwróciłaś uwagę, że oprócz wymienionego przedmiotu, pojawia się również jedna z postaci z "Rozjemcy"? ;)
OdpowiedzUsuńW przyszłym tygodniu zabieram się za Dawcę Przysięgi <3 Nie mogę się doczekać, i coś tak czuję, że zamiast czekać do kwietnia na drugą część sprawię sobie na Mikołajki prezent ;)
Pozdrawiam,
Melete z kmelete.blogspot.com
Muszę sobie "Rozjemcę" odświeżyć, bo o ile wspomniany przedmiot jakoś od razu mi się przypomniał, o tyle postaci nie kojarzę^^
UsuńI jak, zabrałaś się za "Dawcę przysięgi"? Trzymam kciuki! Ja jutro albo pojutrze planuję zacząć "Oathbringera", zobaczymy co z tego wyjdzie:)
Jeszcze się nie zabrałam bo studia mi nie pozwoliły ;) ale jak tylko skończę "Wielką czwórkę" Christie zamierzam zacząć w końcu "Dawcę Przysięgi" :)
UsuńWarto sobie powtórzyć "Rozjemce" żeby wyłapać powiązania, bo pytałam się na spotkaniu autorskim Sandersona czy może pojawi się jeszcze jedna z postaci i powiedział żebym czytała uważnie ;) Albo można pójść na skróty i poszukać w internecie o kogo chodzi, chociaż ja wolę wyszukiwać takie detale sama ;)
Ufufu, w "Dawcy" takich nawiązań do "Rozjemcy" zrobiło się jeszcze więcej:) Znając życie, przy kolejnych przeczytaniach wyłapię ich więcej niż za pierwszym razem, już zacieram z radości łapki:)
Usuń