środa, 5 września 2018

Steampunk w wydaniu japońskim? Piszę się na to! - Jay Kristoff "Tancerze burzy"

   Samuraje, gejsze, wędrówki wzdłuż wybrzeży wysp japońskich czy święta góra Fuji - przez długi czas studiów japonistycznych była to moja codzienność. Razem z językiem poznawałam kulturę i historię tego fascynującego, choć niekiedy ciężkiego do ogarnięcia zachodnim umysłem kraju. Studia już dawno za mną, ale miłość do wielu rzeczy z Kraju Wschodzącego Słońca pozostała (jedzenie! karaoke! porządek!), dlatego gdy dowiedziałam się, że znany mi skądinąd pisarz fantastyki zabrał się za stworzenie świata mocno inspirowanego Japonią, wiedziałam, że muszę po jego książkę sięgnąć. Tak oto rozpoczęła się moja przygoda z cyklem o wojnie lotosowej Jaya Kristoffa.

   "Tancerze burzy" to pierwszy tom trzyczęściowego cyklu fantasy, który łączy elementy inspirowane kulturą japońską ze steampunkiem, mamy tu bowiem do czynienia z mechanicznymi zbrojami, statkami powietrznymi i koleją, a wszystko to napędzane jest paliwem pozyskiwanym z kwiatu lotosu. Świat Shimy poznajemy oczyma szesnastoletniej Yukiko, należącej do jednego z najważniejszych klanów krainy - klanu Kitsune, czyli lisa. Dziewczyna nie ma łatwego życia, z ojcem uzależnionym od lotosowych używek i głęboko skrywaną tajemnicą, która może ją kosztować utratę życia, gdyby ktoś się o niej dowiedział. Pewnego razu Yukiko razem z ojcem, który jest głównym łowczym imperium, wysłana zostaje na, zdawało by się, z góry skazaną na niepowodzenie wyprawę w celu schwytania i przywiezienia dla szoguna mitycznej istoty - znanego już tylko z legend tygrysa gromu. Ostatni arashitora zginął dawno temu razem z resztą yōkai, mitycznych istot zasiedlających niegdyś Shimę, kiedy jeszcze była ona zielona i czysta, nie znająca trucizny lotosu. Okazuje się jednak, że nie wszystkie legendy są tylko baśniami, opowiadanymi przy wieczornym posiłku, a arashitora to nie jedyne stworzenie, które na swojej drodze napotka Yukiko.

   Tym, co najbardziej urzekło mnie w książce Kristoffa jest świat powstały w jego wyobraźni i cudownie przez pisarza przedstawiony na kartach opowieści. Te napędzane lotosowym paliwem zbroje, te gogle, które muszą nosić mieszkańcy Shimy, by nie oślepnąć od promieni słońca, przebijających się przez zadymione niebo, te maski oczyszczające powietrze, na które stać tylko najbogatszych arystokratów! Wszystko opisane jest tak plastycznie i szczegółowo, że natychmiast krystalizowało się w mojej wyobraźni. Wielokrotnie podczas czytania żałowałam, że rysowniczka ze mnie jak z koziej pupy trąba i nie jestem w stanie przelać na papier wizji, jaką roztaczał przede mną autor.

   Udało się panu Kristoffowi stworzyć nie tylko wciągający świat, ale również interesujących bohaterów. Główna bohaterka ma szesnaście lat i choć od czasu do czasu zachowuje się jak rozwydrzona nastolatka, wraz z rozwojem wydarzeń dojrzewa i pokazuje wewnętrzną siłę i pomysłowość. Dla mnie to właśnie Yukiko sprawiła, że zależało mi na losach nie tylko jej, ale i pozostałych bohaterów opowieści, czego nigdy bym się nie spodziewała, biorąc pod uwagę, jak często nastoletnie bohaterki doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Polubiłam również Kina, z jego wewnętrznymi rozterkami, a także ojca dziewczyny, którego wraz z odsłonięciem kolejnych warstw historii klanu lisa coraz bardziej było mi żal. Nie można wreszcie nie wspomnieć o tygrysie gromu, którego Yukiko nazwała Buruu, a który odgrywa coraz większą rolę, im dalej w opowieść.

   Mówiąc o Buruu nie sposób również pominąć interesującego miszmaszu prawdziwych legend i wierzeń japońskich, który tworzy duchowy świat Shimy, poczynając od bóstw Izanagi i Izanami, a na demonach oni i innych yōkai kończąc. Jay Kristoff odrobił pod tym względem pracę domową na piątkę z plusem.

   Zawsze jest jednak jakieś ale. Trudno mi powiedzieć, na ile odnosi się ono do samego autora, a na ile spowodowane jest przekładem. Chodzi mi o trzy elementy, które sprawiały, że moją japonistyczną duszę skręcało z rozpaczy. Po pierwsze sufiksy honoryfikatywne. O ile autor używał ich całkiem poprawnie w większości przypadków (choć -chan do Yukiko czasami pasowało jak pięść do oka, już prędzej -kun lub -san, ale niech będzie, dziewczyna to i -chan może być), o tyle są to przyrostki, więc jako takie nie mogą występować samodzielnie, dlatego każde sama pojawiające się osobno na określenie osoby sprawiało, że oczy mi krwawiły. Po drugie gest przykrywania pięści dłonią w geście powitania. Jeśli już inspirujemy się Japonią, to zostańmy przy ukłonach! Po trzecie (i tutaj to kwestia przekładu na język polski) odmiana słowa arashitora. Wiem, czepiam się, ale w języku japońskim rzeczowniki i nazwy własne są nieodmienne. Spolszczone japońskie słowa, takie jak gejsza czy samuraj? Proszę bardzo, odmieniajmy na wszystkie możliwe sposoby, ale już np. ze słowem ninja tak nie robimy. Widział ktoś kiedyś "tych ninjów"? Raczej nie, prawda? Gdy więc zobaczyłam "tych arashitor", to miałam ochotę rzucić Kindlem w ścianę. Jak można!

   Pomijając zarzuty z poprzedniego akapitu, "Tancerze burzy" to świetna opowieść dla wszystkich lubiących klimaty japońskie i steampunkowe oraz dla wielbicieli szybkiej akcji i ciekawych, zadziornych bohaterów. Równocześnie, co szczerze mnie zaskoczyło, jest to opowieść poruszająca temat środowiska i szkód, jakie czyni w nim człowiek. Świat Shimy jest bowiem przesiąknięty smrodem lotosowego dymu i zniszczenie, jakie go z powodu rośliny ogarnia to jeden z głównych motywów, z którym przyjdzie mierzyć się bohaterom opowieści.

   Podsumowując, jestem bardzo zadowolona, że wreszcie udało mi się sięgnąć po książkę pana Kristoffa i jak najszybciej chciałabym kontynuować przygodę z młodą tancerką burzy i jej tygrysio-orlim przyjacielem. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tą opowieścią, nie wahajcie się dłużej, bo warto.


P.S. Swoją drogą, dlaczego w tytule polskim zrobiło się mnogo od tancerzy, skoro opowieść jest o jednej, na co zresztą wskazuje tytuł oryginalny? Niezbadane są ścieżki myślowe tłumaczy.


tytuł: Tancerze burzy
tytuł oryginału: Stormdancer
cykl: Wojna lotosowa (tom 1)
autor: Jay Kristoff
wydawnictwo: Uroboros
liczba stron: 480


ocena: ★★★★☆




16 komentarzy:

  1. Świetnie że Ci się podobało, ale nie są to moje klimaty. 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteś pierwszą osobą która nie narzeka na japońskie słówka i wszechobecna kulturę japońską zwłaszcza na początku powieści. Cóż, na pewno wiesz na ten temat więcej niż większość przeciętnych czytelników :p ja jednak boję się że te japońskie wtrącenia mogłyby mi sprawiać sporą trudność 😔

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem Ci, że zawsze bardzo mnie dziwiło narzekanie na dużą ilość japońskich terminów, zwłaszcza wśród fanów fantastyki, którym bez problemu przychodzi przyswojenie i zrozumienie całkowicie fikcyjnych, wymyślonych terminów u takiego np. Sandersona, ale jak zobaczą słowo japońskie, to o matko, jak sobie z tym poradzić! Dziwne to😅

      Pamiętaj, podchodź do nich po prostu jak do wymyślonych słówek i od razu zrobi się prościej😉

      Usuń
    2. Hm, ja narzekam na fikcyjne terminy, zwłaszcza jeśli chodzi o fantastykę. Jeśli ktoś wymyśla jakiś świat przedstawiony zupełnie od czapy(a ja nie wiem co się dzieje), daje jakieś chińskie imiona których nie umiem przeczytać to zazwyczaj kończy się na tym że zostawiam książkę po iluś tam stronach 😔

      Usuń
    3. Hehe, w tym przypadku rozumiem, choć pojąć nie mogę;) Ale tak serio to rozumiem, że niekiedy ciężko jest wciągnąć się w świat, w którym nic nie jest nawet odrobinę podobne do naszego. Chodzi mi raczej o to, że są czytelnicy, dla których kompletnie zmyślone, fantastyczne terminy są chlebem codziennym, za to słowo rzeczywiście istniejące, ale w języku, którego nie znają, jest już nie do przejścia.

      Usuń
  3. Ja osobiście jestem zafascynowana azjatyckimi klimatami, dlatego byłam przeszczęśliwa, kiedy okazało się, że w Tancerzach burzy panuje orientalny, ciekawy klimat, ale kurczę... Początek tak mnie wymęczył, że utknęłam koło sześćdziesiątej strony i nie jestem w stanie ruszyć do przodu :( Zniechęca mnie głównie styl autora, twoja recenzja jest jednak tak pozytywna, że chyba spróbuję dać Tancerzom burzy jeszcze jedną szansę!

    Books by Geek Girl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobno wiele osób ma syndrom pierwszych stu stron przy tej książce. Spróbuj dać szansę, gdy już do wszystkich terminów się przyzwyczaisz, nagle złapiesz się na tym, że akcja pędzi na łeb na szyję i trudno o złapanie oddechu;)

      Usuń
  4. Po twoim tekście, aż mam ochotę sobie tę pozycję wygrzebać z czeluści moich półek, oczyścić z kurzu i jak najszybciej się za nią zabrać, bo dość długo z nią zwlekałam ;)
    Chociaż 16letnia bohaterka nadal mnie jakoś odrzuca, na szczęście na japońskim nie znam się w ogóle, więc problemy językowe nie będą mi przeszkadzać (ale jednocześnie zazdroszczę Ci takiej wiedzy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczyść, odkurz, bo to sympatyczna, emocjonująca zwłaszcza w drugiej połowie lektura:) A nieznajomość japońskiego zupełnie nie powinna Ci przeszkadzać, od tego jest słowniczek;)

      Usuń
  5. Na półce zalega mi "Nibynic" i "Bożogrobie" tego autora, więc jak znajdę czas, to przeczytam i zdecyduję, czy poznać coś jeszcze z jego twórczości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli zaczniesz od najnowszych pozycji?:) Też mam w planach ten cykl, ale najpierw jednak skończę wojnę lotosową^_^

      Usuń
  6. Wiedziałam, że poczujesz ten klimacik. :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Miałam bardzo konkretne zarzuty wobec tej powieści, ale akurat tych nieścisłości okołojaponistycznych nie zauważyłam. Czasem przydaje się mieć braki w zakresie jakiejś kultury, jak widać, bo w przeciwnym razie też bym się pewnie niesamowicie wkurzała :)
    Swoją drogą, tak czułam, że te klimaty Cię "kupią". Ja teraz zabieram się za kolejny tom... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, czasami spojrzenie niejako z zewnątrz na daną kulturę bardzo się przydaje, nawet podczas czytania fantastyki^^;
      Zobaczymy, jak nasze odczucia z dalszych tomów, bo i ja chciałabym jeszcze we wrześniu sięgnąć do "Bratobójcy":)

      Usuń