Fantastykę można klasyfikować na setki różnych sposób: fantasy i s-f, fantastykę dla młodych i starszych czytelników, taką dziejącą się w światach całkowicie zmyślonych jak i w rzeczywiście istniejących, i tak dalej, i tym podobne. Ja osobiście bardzo lubię sobie ją jeszcze dzielić ze względu na rodzaj bohaterów jej stronice zapełniających. Co mam na myśli? Ano to, że mamy fantastykę, w której bohaterscy bohaterowie dokonują bohaterskich czynów, przemawiając językiem kwiecistym i wzniosłym, piękne damy pachną różami i nigdy, ale to przenigdy nie muszą iść za potrzebą, a krew nawet gdy się leje, to krótko i bez zbędnych szczegółów; mamy również fantastykę, w której bohaterscy bohaterowie to postaci z legend, bo w rzeczywistości na polu bitwy nie ma czasu ani ochoty na wzniosłe dyrdymały i szlachetność, piękne damy potrafią wbić nóż w plecy gdy trzeba (i gdy nie trzeba, ale można), a krew tryska po oczach walczących i czytelników po równo. A, zapomniałabym - wszyscy śmierdzą.
"Szczypta nienawiści" Joe'a Abercrombie to wypisz wymaluj ten drugi rodzaj fantastyki i to w najlepszym jej wydaniu. Główni bohaterowie to banda typów (nie ważne, czy szlachetnie urodzonych czy nie), którzy fascynują, ale z którymi w rzeczywistości nie chciałoby się mieć do czynienia. No bo weźmy taką Savine dan Gloktę - zarypista babka, inteligentna, piękna, z głową do interesów, moja ulubienica. Podziwiam ją, kibicuję gorąco, ale czy chciałabym, żeby zwróciła na mnie uwagę? Niebiosa brońcie. Albo taki Orso, może i przystojny i zabawny, ale jego poczucie (a raczej jego brak) własnej wartości doprowadzało mnie do białej gorączki. Rikke i Leo - młode to to i głupie życiowo, dobrze, że rokują nadzieję na przyszłość. Stour, stary Glokta, Koniczyna, wszyscy oni grający w grę, w której nie chciałabym brać udziału. A mimo to... mimo to nie sposób było nie polubić praktycznie każdej z osób wymienionych i gromady tych, o których nie wspomniałam. Takie sympatyczne (eee, może to jednak nie najlepsze słowo) łajdactwo, którego przygody wciągnęły mnie od pierwszych stron książki.
O przygodach mówiąc - akcja leci na łeb na szyję, właściwie nie ma chwili wytchnienia i nie wiem jak inni czytelnicy, ale ja w niektórych momentach obgryzałam paznokcie z nerwów, a zdarza mi się to niezwykle rzadko. Akcja u Abercrombie jest o tyle ciekawa, że mimo iż wszystko, co się dzieje, ma konsekwencje daleko sięgające, ogólnoświatowe można by rzecz, to równocześnie przez to, że widzimy ją oczami bohaterów, jej odbiór jest bardzo kameralny. Na przykład taka scena w fabryce (kto przeczytał, ten wie) - wstrząśnie całą Unią i będzie miała dalekosiężne skutki, ale w momencie samej akcji wrażenie jest wręcz klaustrofobiczne, bo czytelnik razem z postacią (nie powiem kim, żeby nie spoilerować) przemyka się wśród ciasnych przejść i ciemnych zakamarków i niemal na własnej skórze odczuwa skwar i pot i przerażenie tejże postaci.
Czy wspomniałam już, że wszystko jest brudne i okrutne i śmierdzące, nawet gdy przykryte warstwą pudru i koronek?
Kolejnych tomów w swoim posiadaniu jeszcze nie mam, ale na pewno mieć będę, bo muszę, MUSZĘ się dowiedzieć, co jeszcze może pójść nie tak. Ach, zapomniałabym - brawa dla pana Wojciecha Szypuły za bardzo dobre tłumaczenie, dawno już nie czytałam książki fantastycznej, której tłumaczenie na polski by mi się tak spodobało.