niedziela, 30 września 2018

Z demonami lepiej nie zadzierać - Jason Arnopp "Ostatnie dni Jacka Sparksa"

   Duchy, demony, zjawiska paranormalne - można w nie wierzyć, można się z nich śmiać, jakby jednak nie było, wskazana jest ostrożność i nielekceważenie niebezpieczeństwa, jakie może być z nimi związane. To pierwsza lekcja, którą każdy wielbiciel horrorów przyswaja i pierwszy błąd, który popełniają bohaterowie tychże. Jack Sparks ewidentnie owe nauki postanowił zignorować, śmiejąc się w twarz demonowi, a tym samym wkroczył na ścieżkę prowadzącą ku wiadomemu końcowi.

   "Ostatnie dni Jacka Sparksa" Jasona Arnoppa są dokładnie tym, na co wskazuje tytuł. Główny bohater, kontrowersyjny dziennikarz i zapiekły ateista Jack Sparks postanawia napisać książkę o zjawiskach nadprzyrodzonych i udowodnić w niej, że wiara w nie (i ogółem wiara w religie jako taka) jest dowodem głupoty i ciemnoty ludzi, którzy przyjmują na przykład istnienie duchów czy diabła za pewnik. Dostaje się oczywiście Kościołowi chrześcijańskiemu, który według dziennikarza mami i oszukuje wiernych wizją nieistniejących przecież demonów i piekieł. Podczas egzorcyzmów w małym włoskim klasztorze, których jest świadkiem, Sparks wyśmiewa sam obrzęd, a także biorące w nim udział osoby. Jak łatwo się domyślić, zdarzenie to okazuje się początkiem końca życia bohatera.

   "Ostatnie dni" są, nie waham się takiego porównania użyć, książkowym odpowiednikiem horrorów kręconych w konwencji found footage czy paradokumentu, oglądamy bowiem wydarzenia oczyma bohatera (niczym nakręcone przez niego kamerą), z rzadka poprzedzielane wywiadami z osobami, które miały z nim kontakt w trakcie tych ostatnich tygodni życia. Zabieg ten, choć przecież wcale nie nowy, jest zdecydowanie plusem książki i Jasonowi Arnoppowi należą się za pomysł na wykorzystanie go wielkie brawa.

   Jack Sparks to facet zadufany w sobie, przepełniony sceptycyzmem i ironią, inteligentny, ale uparty, a to, co mówi do swoich przyszłych odbiorców jest bardzo subiektywne i często mijające się z prawdą (czy też jest prawdziwe z punktu widzenia Sparksa, lecz nie osób go otaczających). Nie da się go polubić, zresztą wcale się o to nie stara, wręcz zdaje się specjalnie zniechęcać do siebie ludzi. Na szczęście czytelnik nie musi go lubić, by wciągnąć się w coraz mroczniejsze i bardziej niezwykłe przeżycia bohatera. A ma ich on sporo, począwszy od dziwnego filmiku na jego kanale youtubowym, a na postaci opętanej dziewczyny, która go nawiedza skończywszy.

   No dobrze, ktoś zapyta, wszystko fajnie i dobrze, ale czy książka jest straszna? Czy jest dobrze napisanym horrorem czy nie? Cóż, powiem tak: jako stara wyjadaczka filmów grozy mało co jest mnie w stanie przerazić (i to mimo tego, że strachajło w życiu prywatnym ze mnie spore), a książka zadanie ma tym bardziej utrudnione, że nie wspomaga wyobraźni efektami dźwiękowymi. "Ostatnie dni Jacka Sparska" musiałam jednak wieczorem odłożyć i kontynuować czytanie rano, bo zrobiło się jakoś tak ciemniej w mieszkaniu, a każdy odgłos zza ściany przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Pisarz bardzo sugestywnie ukazuje nam powolną przemianę bohatera ze stu procentowego ateisty i sceptyka w człowieka gnębionego przez zjawiska, których nie jest w stanie wytłumaczyć rozumowo, a ponieważ siedzimy w głowie Sparksa, wszystko wydaje się nam bardziej rzeczywiste i namacalne. Motyw Mimi to już w ogóle zrycie psychiki i świetnie oglądałoby się to na dużym ekranie.

   Oczywiście można się przyczepić do pewnych schematów, których nie udało się Arnoppowi uniknąć (motyw z filmikiem pojawiającym się znikąd nie jest nowy i na pytanie, kto go nakręcił, odpowiedź nasuwa się sama), ale bądźmy szczerzy, horror to nie gatunek, od którego oczekujemy nowatorstwa i głębokich przeżyć intelektualno-emocjonalnych. Poza tym pisarzowi udało się świetnie połączyć zdarzenia wydawałoby się bez związku w jedną wielką pętlę, wykraczającą poza czas i przestrzeń ostatnich dni Jacka Sparksa, dzięki czemu po przeczytaniu ostatniej strony złapałam się na biciu brawa za tak zgrabne powiązanie wszystkiego w całość. 

   "Ostatnie dni Jacka Sparksa" to prawdziwa gratka dla wielbicieli horroru i zjawisk paranormalnych, która niejednego przerazi i zafascynuje. Wydawnictwu Vesper ponownie udało się trafić w moje gusta treściowe i estetyczne (wydanie jak zwykle prezentuje się cudownie), a Jason Arnopp to nazwisko, które zapisuję sobie w pamięci z nadzieją, że uraczy nas jeszcze nie raz świetnie napisaną opowieścią z gatunku tych, których lepiej nie czytać wieczorami.


tytuł: Ostatnie dni Jacka Sparksa
autor: Jason Arnopp
wydawnictwo: Vesper
liczba stron: 360


ocena: ★★★★☆

sobota, 29 września 2018

Porozmawiajmy o łowcy androidów - Philip K.Dick "Do Androids Dream of Electic Sheep?"

   "I've seen things you people wouldn't believe. Attack ships on fire off the shoulder of Orion. I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhäuser Gate. All those moments will be lost in time, like tears in rain. Time to die."

   Te słowa, wypowiedziane przez postać Roya Batty'ego, świetnie zagranego przez Rutgera Hauera, w połączeniu z niezwykle klimatyczną muzyką Vangelisa, doprowadzają mnie do łez wzruszenia za każdym razem, gdy dochodzę do ostatnich scen "Łowcy androidów" Ridleya Scotta. Ponura, postapokaliptyczna wizja świata, przedstawiona w filmie, wywarła na mnie ogromne i niezapomniane wrażenie. Tym większy więc wstyd i wyrzuty sumienia czułam za każdym razem, gdy przy okazji seansu przypominałam sobie o oryginale książkowym, należącym wszak do klasyki gatunku science fiction, do którego obiecywałam sobie sięgnąć, lecz na obietnicach się kończyło. Wreszcie jednak, dzięki natknięciu się przy okazji innych zakupów książkowych na egzemplarz po angielsku na stronie BookDepository, udało mi się przeczytać niezwykłą opowieść o samotności, empatii i ludzkiej naturze.

   "Do Androids Dream of Electic Sheep?", bo tak brzmi oryginalny tytuł, choć większość z nas kojarzy historię z filmowym "Blade Runnerem", to na pozór prosta historia Ricka Deckarda, zwykłego faceta z żoną, z którą raz się dogaduje, raz nie, i który na dachu swojego budynku mieszkalnego opiekuje się elektroniczną owcą. Oprócz tego zajmuje się Deckard polowaniem na organiczne androidy, które zbiegły z Marsa na Ziemię. Praca wydawałoby się jak każda inna, jeśli pominąć fakt mordowania, przepraszam, "wycofywania" istot, które od ludzi różni bardzo niewiele. Deckarda, choć dobrego w swoim fachu, zaczynają trapić coraz większe wątpliwości natury moralnej, w czym nie pomaga fakt, że tropione przez niego nowe androidy z serii Nexus-6 są często bardziej ludzkie, niż np. specjale - obywatele drugiej kategorii zmienieni genetycznie przez chorobę popromienną.

   Do książki Dicka można podchodzić wielopoziomowo, skupiając się na różnych jej aspektach. Niektórzy zachwycą się przede wszystkim samym pomysłem na fabułę i jej sensacyjną otoczką: mężczyzna z problemami, ale w gruncie rzeczy dobry człowiek, który zostaje postawiony przed trudną sprawą wyłapania z tłumu pozostałych na Ziemi ludzi niebezpiecznych androidów oraz związane z tym pościgi i walki, a wszystko to w ponurym, przytłaczającym klimacie postapokaliptycznego miasta. Inni skupią się z kolei na ważkich pytaniach o istotę człowieczeństwa, o to, co czyni człowieka człowiekiem i dlaczego łatwiej nam współczuć zwierzętom, niż inteligentnym wytworom naszych własnych rąk.

   Dla mnie opowieść Dicka to przede wszystkim świetnie napisana opowieść science fiction, która perfekcyjnie balansuje między sensacyjną historią łowcy androidów i filozoficznymi rozmyślaniami na temat empatii i ludzkiej natury. Przyznaję, że z zapartym tchem chłonęłam kolejne etapy "polowania" na androidy, a w głowie wizja pisarza mieszała mi się z migawkami filmowego miasta wypełnionego dymem, deszczem i przygaszonymi kolorami. Równocześnie miałam momenty zatrzymania, kiedy odkładałam książkę i skupiałam się na próbach zrozumienia reakcji i procesów myślowych bohaterów opowieści, a także zastanawiałam się, na ile jestem w stanie z nimi współodczuwać i zgadzać się z ich wyborami i działaniami. Fascynującym było dla mnie to, jak bardzo same postaci nie rozumieją własnych emocji i uczuć, czy wręcz nie są w stanie ich poczuć i muszą posiłkować się maszyną, która w mechaniczny sposób "ustawia" niejako poziom ich hormonów i w ten sposób pozwala odczuć daną emocję. Przerażająca to wizja i dająca wiele do myślenia.

   Właściwie jedynym, czego mi zabrakło w wersji książkowej, było ukazanie człowieczeństwa androidów, ucieleśnionego w postaci Roya Batty'ego w wersji filmowej. Androidy książkowe nie potrafią odczuwać empatii, co więcej, nie są w stanie jej odczuwania udawać, w związku z czym przemyślenia moralne Deckarda robią o wiele większe wrażenie wtedy, gdy dotyczą jego samego i innych ludzi. Z drugiej strony prawdopodobnie o to właśnie chodziło autorowi, który potraktował sztucznych ludzi jako swego rodzaju impuls do przemyśleń o nas samych. Dla mnie jednak przekaz filozoficznych rozmyślań byłby jeszcze mocniejszy, gdyby po drugiej stronie barykady stał android naprawdę nie różniący się od istoty ludzkiej.

   "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" Dicka to klasyka gatunku, po którą każdy wielbiciel sięgnąć powinien, chociażby po to, żeby samemu sobie odpowiedzieć na pytania zadane przez pisarza ustami i myślami bohatera. Pytania, które choć zadane pięćdziesiąt lat temu, nie straciły, a wręcz zyskały na aktualności.



tytuł: Do Androids Dream of Electic Sheep?
autor: Philip K.Dick
wydawnictwo: Orion Books
liczba stron: 208


ocena: ★★★★☆ 1/2

sobota, 15 września 2018

Bycie mamą to nie bułka z masłem - Sarah Turner "Kaszka z mlekiem" [przedpremierowo]

   Od razu na wstępie zaznaczam - to nie jest książka tylko i wyłącznie dla rodziców, obecnych i przyszłych. Ja sama rodzicem nie jestem, co więcej, od dzieci staram się trzymać z daleka i tylko od czasu do czasu dziękuję dobrym duchom, że moje życie jest pozbawione kaszek, kupek i całej tej lepkiej radości, jaką z pewnością pociechy potrafią niektórym ludziom przynieść.

   Nie zmienia to faktu, że książka Sarah Turner pod wiele mówiącym tytułem i podtytułem "Kaszka z mlekiem. Zwykłej matki zabawne wzloty i gwałtowne upadki" przyniosła mi od groma powodów do śmiechu, wzdrygania się i tak, nawet zamyślenia. Po to zresztą zdecydowałam się ją przeczytać: żeby spojrzeć na sprawę posiadania i wychowywania dzieci z tej drugiej, maminej (bądź tatusiowej) strony.

   Ale po kolei. Zacznę może od postaci samej niemamusinej mamy. Sarah Turner swoje doświadczenia w wychowywaniu dwójki chłopców zaczęła opisywać na blogu "The Unmumsy Mum", który szybko zdobył ogromną popularność wśród innych rodziców. Autorka zdobyła miliony czytelników tym, że w zalewie reklam zawsze uśmiechniętych, czystych i zadbanych mam z uśmiechniętymi, czystymi i zadbanymi pociechami na rękach, jej blog stał się oazą zrozumienia i współodczuwania dla tych, których codzienne życie tak daleko odbiega od tej wyidealizowanej wizji rodziny, że równie dobrze mogliby być z innej planety. Pani Turner nie boi się bowiem odsłonić wszystkich mniej miłych i radosnych oblicz macierzyństwa: frustracji, bo dzieci są niegrzeczne, obrzydzenia, bo dzieci są obleśne i obrzydliwe (cytat autorki!), załamania, bo nie jesteś taką Supermamą, jaką powinnaś według "autorytetów" i poradników być. Nic tedy dziwnego, że przygnębione i sfrustrowane kobiety, a niekiedy również mężczyźni, sprawili, że przemyślenia Sarah Turner zmieniły się w końcu w książkę, pod żadnym pozorem nie będącą poradnikiem dla rodziców, ale za to dającą wgląd w prawdziwe życie tychże.

   Jak wspomniałam we wstępie, nie jestem matką, w związku z czym o niektórych rzeczach czytałam z okrągłymi ze zdumienia oczami. Niby wiedziałam, że mleko z piersi może wypływać w najmniej oczekiwanych momentach, ale opis "wydojenia" autorki przez jej męża, oprócz tego, że rozśmieszył do łez, wzbogacił mnie o wiadomości z życia matki, o których prawdopodobnie żadna dzieciata koleżanka nie śmiałaby mi powiedzieć.

"Kiedy mój chłopczyk miał mniej więcej pól roku, wyszłam na kolację z koleżankami ze szkoły rodzenia. Założyłam, że wszystkie mamy myślą to, co ja, więc powiedziałam to, czego nie wolno mówić na głos: 'To całe macierzyństwo jest czasem cholernie nudne, co nie?'. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Przez restaurację przetoczyły się pustynne krzaki."
 Helen, Cheshire

   No właśnie, powróćmy do końca poprzedniego akapitu. Czytając "Kaszkę z mlekiem" poczułam małe wyrzuty sumienia, gdyż ja również, choć niechcący, jestem jednym z powodów, dla którego młode mamy (nie wszystkie, ale jednak) bardzo często boją się powiedzieć, że czasami mają dość bycia rodzicem, że chciałyby się cofnąć w bezdzietną przeszłość, gdy nawarstwiające się zmęczenie i niedospanie kumuluje się w wybuchach złości i płaczu. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto w głowie nie skomentował z irytacją rodziców, którzy nie dają sobie rady z uspokojeniem dziecka w sklepie, albo nie stwierdzał pod nosem, że "ja bym lepiej wychowała swoje dziecko" na widok wrzeszczącego bachora i ignorującej go mamy. Prawda natomiast jest taka, że widzimy wybuch dynamitu, nie zdając sobie sprawy z powolnego początkowo, a potem coraz szybciej palącego się lontu. To nie my musimy być z dzieckiem 24h na dobę, czy tego chcemy, czy nie. Sarah Turner na pewno nie przekonała mnie do posiadania dzieci, ale za to zmusiła do zastanowienia się nad tym, jak postrzegam i jak reaguję na niekoniecznie idealne mamy i ich nieidealne dzieci.

   Książka napisana jest bardzo lekkim i potocznym językiem, pełnym odniesień popkulturowych, LOLów i innych ROTFLów, i przyznam, że dzięki temu pochłonęłam ją w parę godzin. Jest wesoło, jest smutnie (list autorki do jej zmarłej mamy wzruszył mnie ogromnie, nie wstydzę się przyznać), jest również bardzo autentycznie, bez zamydlania oczu i różowych okularów. Przytoczone internetowe komentarze mam i ojców wzmacniają przekaz, który jest prosty: nie ma dwóch takich samych porodów, dwóch takich samych domów, a już zwłaszcza dwóch takich samych dzieci, jeśli jednak czujesz się jak porażka, czujesz się winna braku czasu, winna zaniedbania, czujesz, że powinnaś dawać dzieciom jeszcze więcej, ale niekiedy się po prostu nie da, nie przejmuj się i wiedz, że nie jesteś sama! Pamiętaj, że zawsze uśmiechnięte zdjęcia dzieciatych koleżanek i kolegów na Facebooku, ukazujące perfekcyjne, idealne życie rodzinne to "przebrana, upiększona wersja rzeczywistości". Nikt nie chce się bowiem przyznać do upadków, wszyscy wolimy chwalić się wzlotami.

   Na zakończenie może parę słów o polskim wydaniu. Różowa okładka ze skrzydełkami i z butelką rozlanego mleka pasuje do treści jak ulał (ha!), a każdy rozdział poprzedzony jest grafiką a to dziecięcych bucików, a to sztućców czy pieluch, co dodaje specyficznego uroku całości. Jedyne, co rzuciło mi się w oczy jako dziwne, była spolszczona pisownia słowa lunch. Wiem, że można, ale mimo wszystko na widok lanczu wzdrygałam się za każdym razem. Poza tym jednym, bardzo zresztą subiektywnym zarzutem, pani Ewa Pater-Podgórna wykonała świetną robotę w oddaniu luźnego i nie zawsze politycznie poprawnego języka pani Turner.

   "Kaszka z mlekiem" zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie i nauczyła niejednego o "za scenami" bycia mamą. Polecam jako świetną lekturę dla wszystkich, nie tylko rodziców. Tak, nawet dla tych, którzy za dziećmi nie przepadają!


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu:





tytuł: Kaszka z mlekiem
tytuł oryginału: The Unmumsy Mum
autor: Sarah Turner
wydawnictwo: Bukowy Las
liczba stron: 336



ocena: ★★★★☆






piątek, 14 września 2018

Trzydzieści lat minęło, czyli spotkania Chmurzastego z klasyką - Herbert G.Wells "Wojna światów"

   Wśród książek zalegających na półkach w moim domu rodzinnym istnieje wiele takich, które otrzymałam w spadku po zaczytanych rodzicach i bracie. Jedną z nich jest klasyka science fiction - gatunku, który przez wiele lat był moim ulubionym. Wspomniana, tajemnicza książka czekała na mnie od 1987 roku, kiedy to mój starszy brat ją przeczytał i oddał swojej młodszej siostrze, żeby i ona poznała opowieść o inwazji Marsjan na Ziemię. Czekała i czekała, i być może nadal zbierałaby kurz, gdyby nie odnowione wydanie z wydawnictwa Vesper, które przyciągnęło mój wzrok i przypomniało mi o tym, że mam ją przecież na swojej półce i że najwyższy czas ją przeczytać!

   Mowa o prawdziwej klasyce gatunku, czyli "Wojnie światów" Herberta George'a Wellsa. Niewielu chyba istnieje ludzi, którzy nie znają tego tytułu, czy to z licznych ekranizacji, czy też z historii słuchowiska radiowego z 1938 roku, które podobno było tak dobrze zrealizowane, że wywołało prawdziwą panikę wśród słuchaczy nie zdających sobie sprawy z fikcyjności inwazji.

   Marsjańscy najeźdźcy lądują w małym angielskim miasteczku Woking w Surrey i stamtąd rozpoczynają podbój kraju. Świadkiem inwazji od samego jej początku jest lokalny pisarz i filozof, którego oczami oglądamy ośmiornicopodobnych obcych i ich przerażającą, śmiertelną technologię.

   Jak na książkę tak niewielkich rozmiarów (moje wydanie sprzed trzydziestu lat ma zaledwie sto czterdzieści parę stron), wywołała ona we mnie ogromne emocje. Wells bowiem nie tylko przedstawia wyimaginowaną, ale wcale nie tak zupełnie nieprawdopodobną inwazję w sposób bardzo plastyczny i opisowy, lecz przede wszystkim ukazuje z niesamowitym wyczuciem ludzkie zachowania i reakcje na nieznane i groźne. Historia dzieje się pod koniec XIX wieku, a mimo to myślę, że panika i eksodus mieszkańców najechanych okolic wyglądałyby obecnie bardzo podobnie (choć z pewnością z większą ilością relacji filmowo-zdjęciowych na wszystkich mediach społecznościowych). Płaczące dzieci, ludzi plączących się bez celu, ładu i składu, szalonych kierowców (w przypadku czasów Wellsa dorożkarzy i woźniców), którzy nie zważając na to, kogo przejadą, uciekają byle dalej - czyż nie znamy takich obrazów z filmów katastroficznych, czy co gorsza z prawdziwych relacji z terenów wojennych? Niesamowicie czytało się o mieszkańcach miasteczka, którzy mimo dziwacznych meteorytów spadających za przysłowiową miedzą, kontynuują życie jak gdyby nigdy nic, a wellsowski opis ucieczki przerażonych mieszkańców Londynu i towarzyszących jej skrajnych zachowań ludzi zrobił na mnie zdecydowanie największe wrażenie z całej historii.

   Apokaliptyczna wizja przyszłości Wellsa, choć teraz może dla niektórych trącić myszką, pod wieloma względami wyprzedziła swoje czasy. Snop Gorąca przypomina laser, który przecież  znamy nie tylko z późniejszych dzieł literatury czy kina s-f, ale i z współczesnej nauki. Maszyny kroczące Marsjan, kierowane umysłem kosmitów, kojarzą mi się z nowoczesnymi protezami, które od niedawna właśnie za pomocą impulsów z mózgu mogą być sterowane. Jak strasznym dla ludzi z epoki pisarza musiało być urzeczywistnienie wizji Czarnego Dymu w postaci trującego gazu używanego w czasie I wojny światowej, mogę sobie jedynie wyobrażać.

   Właściwie jedyne, czym różniłaby się kosmiczna inwazja w czasach współczesnych, to przepływem informacji na jej temat. U Wellsa głównym ich źródłem były gazety, uzależnione wszak od korespondentów i wiadomości przez nich dostarczanych ustnie, za pomocą telegrafu lub pociągów. Nic zatem dziwnego, że przerażające informacje o kosmicznej inwazji pojawiły się w Londynie na równi niemal z Marsjanami. W XXI wieku informacja jest natychmiastowa i co więcej nie tylko tekstowa, ale również wizualna, dlatego i reakcje chociażby wojska byłyby prawdopodobnie szybsze. Oczywiście pod warunkiem, że obcy nie zajęliby się w pierwszej kolejności satelitami i elektroniką. W takim wypadku najazd kosmitów prawdopodobnie nie różniłby się wiele od wellsowskiego.

   Żałuję, że tak długo czekałam z przeczytaniem tej historii, a jednocześnie cieszę się, że teraz z czystym sumieniem mogę zaopatrzyć się we wspomnianą na wstępie cudownie wydaną wersję od wydawnictwa Vesper. Wszystkich tych, którzy jeszcze z najeźdźcami z Marsa nie mieli do czynienia, zachęcam natomiast do jak najszybszego naprawienia tego niedopatrzenia.




tytuł: Wojna światów
autor: Herbert George Wells
wydawnictwo: Iskry
liczba stron: 144



ocena: ★★★★☆

sobota, 8 września 2018

Sierpniowe podsumowanie czytelnicze ☆ミ

   Wakacje, wakacje i po wakacjach. Znaczy dla tych, którzy je mieli, dla mnie bowiem sierpień był miesiącem wytężonej pracy, gdyż szczyt sezonu jak nie chciał się skończyć, tak nadal nie chce. Sierpniowy wynik uważam w związku z tym za sukces, biorąc pod uwagę brak czasu  i gorąco nie sprzyjające lekturze.

   Sierpień zakończyłam wynikiem ośmiu przeczytanych książek, a dodatkowo udało mi się również dołożyć do stosiku trzy mangi. Językowo po raz pierwszy od dłuższego czasu przeważają książki po polsku, bo zaplątały się wśród nich zaledwie dwie pozycje anglojęzyczne i dwie po japońsku. Gorzej wygląda ta statystyka w narodowości autorów, bo tylko troje (niech będzie czworo) z nich to moi rodacy.

   Jeżeli chodzi o gatunki, to fantastyka wygrywa na całej linii, choć i kryminał, i literatura faktu również się pojawiła. Ale od początku.

    


  • Miesiąc rozpoczął się od klasyki horroru s-f, czyli "Inwazji porywaczy ciał" Jacka Finneya. Zaskakująco zabawna i lekko opowiedziana, choć przecież dotycząca inwazji kosmicznych kokonów na naszą ukochaną planetę, cudownie wydana przez wydawnictwo Vesper książka to szybkie, przyjemne czytadło w sam raz na letnie upały.
  • Równie lekka (w dialogach, bo bynajmniej nie w akcji) druga część cyklu Sebastiena de Castella przyniosła emocje zgoła inne. W "Cieniu rycerza" bowiem Falcio val Mond, kantor Wielkich Płaszczy, doświadcza takiego sadyzmu autora, że moje słabe serce ledwo to zniosło. Aż strach się bać, co będzie się działo w kolejnych częściach!
  •  "Kolor z innego wszechświata" Tanabe Gou to jedyna w tym zestawieniu manga w języku polskim, oparta na opowiadaniu H. P. Lovecrafta. Oryginał uwielbiam za ponurą, nieprzyjemną (aż chciałoby się rzec, bluźnierczą) atmosferę i z przyjemnością muszę stwierdzić, że udało się panu Tanabe w jego komiksie wspaniale ją oddać, mimo paradoksalnego braku koloru.

   
      

   Pora na polskich autorów i autorki. Mamy tutaj miszmasz gatunkowy i wiekowy, a na dodatek przeważają panie.
  • "Szamanka od umarlaków", pierwsza część cyklu Martyny Raduchowskiej to książka z gatunku urban fantasy, do którego często nie sięgam, i być może to właśnie miało wypływ na mój odbiór tej pozycji. Widzę tu potencjał językowy i fabularny, ale niestety nie do końca spełniony. Żeby nie było, po drugą część na pewno sięgnę, bo mam nadzieję na rozwinięcie pomysłu, który autorka miała bądź co bądź przedni.
  • Dla odmiany "Tajemnica Diabelskiego Kręgu" Anny Kańtoch, choć stworzona z myślą o młodszym czytelniku, niezwykle przypadła mi do gustu pod każdym względem. Świetny język, świetny pomysł, a przede wszystkim świetna atmosfera, a wszystko to zawarte w opowieści o wakacyjnej przygodzie i aniołach.
  • Do recenzji "Seansu w Domu Egipskim" zabieram się i zabieram i na pewno powstanie, bo mam parę rzeczy (w dużej mierze bardzo pozytywnych) do powiedzenia na temat opowieści Maryli Szymiczkowej, a raczej jej stwórców Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego. Na razie powiem tylko, że udało się panom napisać świetny kryminał z przełomu XIX i XX wieku, a Profesorowa Szczupaczyńska będzie dla mnie musiała rozwiązać jeszcze niejedną zbrodnię.
 
   Pora na dwie książki anglojęzyczne, różne jak niebo i ziemia. I choć tylko jedna z nich podbiła moje serce na amen, obie przyniosły mi dużo przyjemności z czytania.
  • "The Song of Achilles" Madeline Miller to, obok "Terroru" Dana Simmonsa, zdecydowanie moja ulubiona książka tego lata. Przyznaję bez bicia, tylu chusteczek podczas czytania nie zużyłam już dawno. Historia Patroklosa i Achillesa opowiedziana na nowo sprawiła, że z bardzo dużą nadzieją patrzę w niedaleką przyszłość, gdy sięgnę po "Kirke" tej autorki. 
  • W przeciwwadze do poważnej "Pieśni o Achillesie", "City of Ghosts", najnowsza książka Victorii Schwab, znanej polskim czytelnikom przede wszystkim z cyklu o "Odcieniach magii", to powieść przeznaczona dla młodszych czytelników, opowiadająca losy Cass, dziewczynki, która widzi duchy. Choć docelowy odbiorca podobny jest do książki Anny Kańtoch, pani Schwab postawiła na akcję i lżejszy nieco ton, co zresztą świetnie wpisuje się w konwencje literatury dla młodszej młodzieży.
   

   Ostatnie pozycje, które dopełniły sierpniowego stosiku książek przeczytanych, to "Demonolodzy" Geralda Brittle'a oraz piąty i szósty tomik mangi "Shinrei Tantei Yakumo". Pierwsza z nich poświęcona jest Edowi i Lorraine Warrenom, usankcjonowanej przez Watykan parze demonologów, którzy opowiadają o sprawach przez siebie prowadzonych, w tym wszelkiego typu opętaniach, nawiedzeniach, itp. Ciekawe, niekiedy trochę przerażające relacje małżeństwa to świetna lektura na Halloween, szkoda, że sama nie poczekałam z czytaniem do jesieni. Jeśli chodzi o mangę, to przyznaję bez bicia, wiek mój daje mi się we znaki między innymi płakaniem na zupełnie płaczu nie wymagających scenach. Przygody Yakumo i jego ferajny nadal przynoszą mi sporo radochy i we wrześniu na pewno będę kontynuować tę serię, tym bardziej, że kolejne dwa tomiki mam już na podorędziu.

   Podsumowanie gwiazdkowe
dwie książki ★★★
dwie książki ★★★ 1/2
sześć książek ★★★★
jedna książka ★★★★★

   Jak widać pod względem oceny sierpień był miesiącem udanym i nawet pozycje najniższe w rankingu dostały trzy gwiazdki. Mogę sobie tylko życzyć, by i wrzesień był równie zagwiazdkowany.

   Co do postanowień noworocznych, to o ile to dotyczące czytania polskich autorów wypadło więcej niż zadowalająco, o tyle book haul lipcowy całkowicie mnie pokonał i na trzynaście zdobytych w tym miesiącu pozycji, w sierpniu udało mi się przeczytać całe dwie. Wstyd, hańba i poruta, posypuję głowę popiołem i obiecuję poprawę!



   Jak wypadają Wasze stosiki przeczytanych pozycji? Czy urlopy tudzież wakacyjne wypady sprzyjały czytaniu, czy też brakło na nie czasu w natłoku wrażeń? Dajcie znać, z chęcią zobaczę, co tam ciekawego znalazło się w Waszych podsumowaniach.
  



środa, 5 września 2018

Gdy twoim najlepszym przyjacielem jest duch - Victoria Schwab "City of Ghosts"

   Jakiś czas temu rozpływałam się w zadziwieniu i zachwytach nad książką Anny Kańtoch "Tajemnica Diabelskiego Kręgu" jako powieścią przeznaczoną dla młodszych czytelników, a jednak tak bardzo trafiającą w moje starcze serducho. Niedługo po tamtej opowieści do rąk trafiła mi kolejna z pozycji literatury dziecięco-młodzieżowej, która również zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie i utwierdziła w przekonaniu, że fakt przekroczenia co najmniej dwukrotnie wieku docelowego odbiorcy tych książek zupełnie nie przeszkadza w dobrej przy nich zabawie. Należy tylko odnaleźć w sobie dziecko i otwiera się przed nami świat, z którym wydawałoby się już dawno się pożegnaliśmy.

   "City of Ghosts" Victorii Schwab to w jej dorobku pierwsza z książek, którą w angielskiej terminologii określa się mianem middle grade, czyli literatury dla dzieci i młodszej młodzieży. Opowiada ona historię Cass, która od czasów wypadku, w którym niemal utonęła (czy aby na pewno niemal?), widzi duchy. Co więcej, jej najlepszym przyjacielem jest Jacob, duch chłopca, który uratował Cass od śmierci. Rodzice dziewczynki to para paranormalnych zapaleńców, którzy znani są z publikacji książek o duchach, nawiedzeniach, itp. Pewnego dnia dostają oni propozycję nakręcenia telewizyjnego show związanego oczywiście z duchami, a gdzie lepiej kręcić taki show, jak nie w Szkocji, przepełnionej historią, mrocznymi legendami i nawiedzonymi zamkami? Cass wyrusza więc z Jacobem do Edynburga, gdzie spotyka tajemniczą Larę, która odkrywa przed nią świat za Zasłoną i misję, jaką Cass ma do wykonania. Nie będzie łatwo, bo w mieście czai się wiele niebezpieczeństw z Czerwoną Kruczycą na czele.

   Wspomniałam na początku wpisu o książce Anny Kańtoch, która zachwyciła mnie między innymi mroczną atmosferą, całkowicie niespodziewaną w książce dla dzieci. Także pani Schwab porusza tematykę mało "dziecięcą", bo mamy tutaj i duchy, i mroczne zaułki zaświatów, i przerażające zjawy. W przeciwieństwie jednak do książki naszej rodzimej pisarki, opowieść Victorii Schwab jest lżejsza, nastawiona raczej na szybką akcję i humor. Nie znaczy to jednak, że jest przez to gorsza. Wręcz przeciwnie, historia Cass, a raczej sposób jej opowiedzenia kojarzył mi się trochę z lekturami dzieciństwa, takimi jak "Wielka, większa i największa" Jerzego Broszkiewicza czy "Wakacje z duchami" Adama Bahdaja. Mamy tu dziwne wydarzenia, mamy przyjaźń przekraczającą barierę życia i śmierci, mamy wreszcie młodych ludzi, którzy widzą więcej niż dorośli i którzy przeżywają niezwykłe przygody.

   Victoria Schwab na swoim Instagramie dzieliła się z wielbicielami jej twórczości obawami związanymi z zapuszczeniem się na do tej pory dla niej nieznane wody literatury dziecięcej. Bo choć wydawałoby się, że literaturę middle grade dzieli od YA niewiele, to jednak sposób prowadzenia akcji, a także zachowanie bohaterów są wyraźnie inne. Na szczęście spieszę donieść, że autorka wywiązała się z zadania znakomicie. Cass jest bardzo sympatyczną dziewczynką, inteligentną, ale jednak od czasu do czasu dziecinną, podobnie jak jej duchowy towarzysz Jacob. Lara to taka trochę Hermiona z pierwszej części przygód Harry'ego Pottera. Duży plus należy się pisarce również za postaci dorosłych, bo tacy chociażby rodzice Cass są rozkosznie zakręceni, a przy tym widać, że kochają córkę całym sercem. Świetnie wreszcie wykreowana jest postać głównej antagonistki, mrocznej zjawy Czerwonej Kruczycy, która przyprawia o ciarki za każdym razem, gdy rozlega się jej hipnotyzujący śpiew.

   Na plus zaliczyć również należy sam pomysł na Zasłonę oddzielającą nasz świat od świata duchów, na rolę luster i innych szklanych obiektów, a także na samą misję, którą do wykonania mają ludzie tacy jak Cass i Lara. Podwaliny pod kolejne części cyklu zostały położone i teraz pozostaje tylko czekać, aż Victoria Schwab znajdzie czas na ukończenie drugiego tomu, nad którym prace podobno już wrą.

   Wszystkim tym, którzy nie sięgają do książek w oryginale angielskim, bo nie pokładają ufności w swoich umiejętnościach językowych, mogę z czystym sumieniem polecić "City of Ghosts", bo język jest dostosowany do młodszego czytelnika i nie powinien sprawić większej trudności nawet tym, którzy po angielsku jeszcze nie mieli okazji czytać. A warto, bo czeka Was ciekawa przygoda w stylu, który znacie z lektur z czasów dzieciństwa.


tytuł: City of Ghosts
cykl: Cassidy Blake (tom 1)
autor: Victoria Schwab
wydawnictwo: Scholastic
liczba stron: 289


ocena: ★★★☆☆ 1/2

Steampunk w wydaniu japońskim? Piszę się na to! - Jay Kristoff "Tancerze burzy"

   Samuraje, gejsze, wędrówki wzdłuż wybrzeży wysp japońskich czy święta góra Fuji - przez długi czas studiów japonistycznych była to moja codzienność. Razem z językiem poznawałam kulturę i historię tego fascynującego, choć niekiedy ciężkiego do ogarnięcia zachodnim umysłem kraju. Studia już dawno za mną, ale miłość do wielu rzeczy z Kraju Wschodzącego Słońca pozostała (jedzenie! karaoke! porządek!), dlatego gdy dowiedziałam się, że znany mi skądinąd pisarz fantastyki zabrał się za stworzenie świata mocno inspirowanego Japonią, wiedziałam, że muszę po jego książkę sięgnąć. Tak oto rozpoczęła się moja przygoda z cyklem o wojnie lotosowej Jaya Kristoffa.

   "Tancerze burzy" to pierwszy tom trzyczęściowego cyklu fantasy, który łączy elementy inspirowane kulturą japońską ze steampunkiem, mamy tu bowiem do czynienia z mechanicznymi zbrojami, statkami powietrznymi i koleją, a wszystko to napędzane jest paliwem pozyskiwanym z kwiatu lotosu. Świat Shimy poznajemy oczyma szesnastoletniej Yukiko, należącej do jednego z najważniejszych klanów krainy - klanu Kitsune, czyli lisa. Dziewczyna nie ma łatwego życia, z ojcem uzależnionym od lotosowych używek i głęboko skrywaną tajemnicą, która może ją kosztować utratę życia, gdyby ktoś się o niej dowiedział. Pewnego razu Yukiko razem z ojcem, który jest głównym łowczym imperium, wysłana zostaje na, zdawało by się, z góry skazaną na niepowodzenie wyprawę w celu schwytania i przywiezienia dla szoguna mitycznej istoty - znanego już tylko z legend tygrysa gromu. Ostatni arashitora zginął dawno temu razem z resztą yōkai, mitycznych istot zasiedlających niegdyś Shimę, kiedy jeszcze była ona zielona i czysta, nie znająca trucizny lotosu. Okazuje się jednak, że nie wszystkie legendy są tylko baśniami, opowiadanymi przy wieczornym posiłku, a arashitora to nie jedyne stworzenie, które na swojej drodze napotka Yukiko.

   Tym, co najbardziej urzekło mnie w książce Kristoffa jest świat powstały w jego wyobraźni i cudownie przez pisarza przedstawiony na kartach opowieści. Te napędzane lotosowym paliwem zbroje, te gogle, które muszą nosić mieszkańcy Shimy, by nie oślepnąć od promieni słońca, przebijających się przez zadymione niebo, te maski oczyszczające powietrze, na które stać tylko najbogatszych arystokratów! Wszystko opisane jest tak plastycznie i szczegółowo, że natychmiast krystalizowało się w mojej wyobraźni. Wielokrotnie podczas czytania żałowałam, że rysowniczka ze mnie jak z koziej pupy trąba i nie jestem w stanie przelać na papier wizji, jaką roztaczał przede mną autor.

   Udało się panu Kristoffowi stworzyć nie tylko wciągający świat, ale również interesujących bohaterów. Główna bohaterka ma szesnaście lat i choć od czasu do czasu zachowuje się jak rozwydrzona nastolatka, wraz z rozwojem wydarzeń dojrzewa i pokazuje wewnętrzną siłę i pomysłowość. Dla mnie to właśnie Yukiko sprawiła, że zależało mi na losach nie tylko jej, ale i pozostałych bohaterów opowieści, czego nigdy bym się nie spodziewała, biorąc pod uwagę, jak często nastoletnie bohaterki doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Polubiłam również Kina, z jego wewnętrznymi rozterkami, a także ojca dziewczyny, którego wraz z odsłonięciem kolejnych warstw historii klanu lisa coraz bardziej było mi żal. Nie można wreszcie nie wspomnieć o tygrysie gromu, którego Yukiko nazwała Buruu, a który odgrywa coraz większą rolę, im dalej w opowieść.

   Mówiąc o Buruu nie sposób również pominąć interesującego miszmaszu prawdziwych legend i wierzeń japońskich, który tworzy duchowy świat Shimy, poczynając od bóstw Izanagi i Izanami, a na demonach oni i innych yōkai kończąc. Jay Kristoff odrobił pod tym względem pracę domową na piątkę z plusem.

   Zawsze jest jednak jakieś ale. Trudno mi powiedzieć, na ile odnosi się ono do samego autora, a na ile spowodowane jest przekładem. Chodzi mi o trzy elementy, które sprawiały, że moją japonistyczną duszę skręcało z rozpaczy. Po pierwsze sufiksy honoryfikatywne. O ile autor używał ich całkiem poprawnie w większości przypadków (choć -chan do Yukiko czasami pasowało jak pięść do oka, już prędzej -kun lub -san, ale niech będzie, dziewczyna to i -chan może być), o tyle są to przyrostki, więc jako takie nie mogą występować samodzielnie, dlatego każde sama pojawiające się osobno na określenie osoby sprawiało, że oczy mi krwawiły. Po drugie gest przykrywania pięści dłonią w geście powitania. Jeśli już inspirujemy się Japonią, to zostańmy przy ukłonach! Po trzecie (i tutaj to kwestia przekładu na język polski) odmiana słowa arashitora. Wiem, czepiam się, ale w języku japońskim rzeczowniki i nazwy własne są nieodmienne. Spolszczone japońskie słowa, takie jak gejsza czy samuraj? Proszę bardzo, odmieniajmy na wszystkie możliwe sposoby, ale już np. ze słowem ninja tak nie robimy. Widział ktoś kiedyś "tych ninjów"? Raczej nie, prawda? Gdy więc zobaczyłam "tych arashitor", to miałam ochotę rzucić Kindlem w ścianę. Jak można!

   Pomijając zarzuty z poprzedniego akapitu, "Tancerze burzy" to świetna opowieść dla wszystkich lubiących klimaty japońskie i steampunkowe oraz dla wielbicieli szybkiej akcji i ciekawych, zadziornych bohaterów. Równocześnie, co szczerze mnie zaskoczyło, jest to opowieść poruszająca temat środowiska i szkód, jakie czyni w nim człowiek. Świat Shimy jest bowiem przesiąknięty smrodem lotosowego dymu i zniszczenie, jakie go z powodu rośliny ogarnia to jeden z głównych motywów, z którym przyjdzie mierzyć się bohaterom opowieści.

   Podsumowując, jestem bardzo zadowolona, że wreszcie udało mi się sięgnąć po książkę pana Kristoffa i jak najszybciej chciałabym kontynuować przygodę z młodą tancerką burzy i jej tygrysio-orlim przyjacielem. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tą opowieścią, nie wahajcie się dłużej, bo warto.


P.S. Swoją drogą, dlaczego w tytule polskim zrobiło się mnogo od tancerzy, skoro opowieść jest o jednej, na co zresztą wskazuje tytuł oryginalny? Niezbadane są ścieżki myślowe tłumaczy.


tytuł: Tancerze burzy
tytuł oryginału: Stormdancer
cykl: Wojna lotosowa (tom 1)
autor: Jay Kristoff
wydawnictwo: Uroboros
liczba stron: 480


ocena: ★★★★☆




wtorek, 4 września 2018

Brak mi słów, czyli book haul - sierpień 2018 ☆ミ

   Dwadzieścia jeden! Dwadzieścia jeden książek, które zalegają na podłodze, na biurku, pod biurkiem, na parapecie i oczywiście na półkach. Tak, w sierpniu z okazji szczytu sezonu dostałam dobrą wypłatę, ale dwadzieścia jeden? Ludzie, powstrzymajcie mnie!

   Obowiązkowe narzekania odwalone, pora przejść do sierpniowego szału zakupowego. Niby sezon ogórkowy, niby same wznowienia, a jednak z powodu wszelkiego typu promocji, którymi zasypywały nas wydawnictwa, udało mi się zdobyć multum ciekawych książek, zarówno w wersji tradycyjnej, jak i elektronicznej. Wygląda to tak:
  • pięć książek po angielsku, w tym jedna, którą już posiadam w wersji elektronicznej, ale i papierową mieć musiałam,
  • osiem ebooków, wszystkie po polsku (w tym pięć polskich autorów),
  • sześć książek po polsku (tutaj tylko jedna rodzimego twórcy),
  • jeden komiks po polsku,
  • jedna manga po japońsku.

   Uff, długa ta lista.

   Zacznę od pierwszej zdobyczy sierpniowej, którą był trzydziesty trzeci tomik mojej ukochanej mangi "Haikyuu!!". Może się to wydawać niemożliwe, ale jeszcze tego i poprzedniego tomiku nie przeczytałam. Powód jest jeden: niedługo zaczynają się Mistrzostwa Świata w siatkówce, co oznacza dużo kibicowania, ogrom emocji i mało okazji do czytania. Między jednym meczem a drugim jak znalazł będzie za to manga tej dyscyplinie sportu poświęcona. Czyż nie wspaniale to sobie wymyśliłam? Tak swoją drogą powinnam była o braku czasu z okazji mistrzostw pomyśleć podczas robienia zakupów, bo naprawdę, kiedy ja mam to wszystko przeczytać?!?

   "The Song of Achilles" Madeline Miller już od dawna posiadałam na czytniku i właściwie nie planowałam kupowania wersji papierowej. A potem książkę przeczytałam i całkowicie przepadłam. To bez wątpienia jedna z ulubionych pozycji tego roku i jako taka w stu procentach zasługiwała , żeby zająć zaszczytne miejsce w moim księgozbiorze. 

   Podobnie jak większość książek anglojęzycznych zamawiałam "Pieśń o Achillesie" z BookDepository, skorzystałam więc z okazji i po promocyjnej cenie wrzuciłam do koszyka również "Do Androids Dream Of Electric Sheep?" Philipa K.Dicka. Nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z oryginałem historii znanej mi z filmu, dlatego bardzo się ucieszyłam, że udało mi się ją zdobyć po pieniądzach. A że okładka filmowa? Cóż, przeżyję.

   Dwudziestego ósmego sierpnia miała premierę pierwsza dziecięca książka Victorii Schwab. Lubię język pani Schwab, lubię jej wyobraźnię, ciekawa jednak byłam, jak poradzi sobie na gruncie literatury dla młodszej młodzieży. "City Of Ghost" na szczęście okazało się bardzo przyjemną, wciągającą opowieścią i już wiem, że z chęcią przeczytam następne jej części. Do koszyka włożyłam na dokładkę "The Dark Vault" tejże autorki, będące połączonym wydaniem dwóch książek z cyklu "The Archive", których nie miałam jeszcze okazji przeczytać, a na dodatek okraszonych do tej pory nie publikowaną krótką historią rozgrywającą się w tym świecie. No i jak tu nie skorzystać? Nie wiem co prawda, czy dam radę przeczytać tę książkę do końca roku, bo za niecały miesiąc premiera "Vengeful", na którą nie mogę się doczekać, ale lepiej mieć książkę na wszelki wypadek, bo a nuż będę miała za dużo wolnego czasu (ha).

   Ostatnim anglojęzycznym zakupem, a zarazem jedną z dwóch pozycji połączonych osobą autora, jest "Complete Cthulhu Mythos Tales" H.P.Lovecratfa. Bez wątpienia to jedna z najpiękniejszych książek, jakie posiadam i warta była każdego grosza, który na nią wydałam. Ta skórzana okładka! Te złote tłoczenia! Ten Cthulhu, przewiercający czytelnika wzrokiem! Cudo, po prostu cudo. 

   Na fali lovecraftowskiej postanowiłam również zapoznać się z komiksową wersją jednego z najciekawszych i najbardziej nieprzyjemnych opowiadań samotnika z Providence i tym sposobem w sierpniowym stosiku zagościł "Kolor z innego wszechświata" Tanabe Gou. Przyznam, że podchodziłam do niego z ostrożnością, na szczęście okazało się jednak, że rysownikowi udało się oddać ponurą, dziwaczną atmosferę opowiadania i komiks dołącza do mojej ciągle powiększającej się kolekcji lovecraftowskich cudów.

   Sierpień w ogóle obfitował w pozycje natury "nie z tego świata". No bo jak inaczej określić książkę Geralda Brittle'a "Demonolodzy", poświęconą małżeństwu Eda i Lorreaine Warrenów, którzy zajmowali się tą właśnie profesją? Lektura to ciekawa i wciągająca, choć tematyką bardziej pasująca do jesiennych, halloweenowych TBRów. Recenzja się pisze i mam nadzieję, że napisze już wkrótce. Podobnie zresztą jak ta poświęcona "Seansowi w Domu Egipskim" Maryli Szymiczkowej (tudzież Jacka Dehnela i Pitra Tarczyńskiego, jak kto woli). Egzemplarz tego przesympatycznego kryminału wygrałam w konkursie instagramowym i po przeczytaniu mogę powiedzieć z czystym sercem, że Profesorowa Szczupaczyńska zawojowała moje serducho swoim ironicznym poczuciem humoru i inteligencją, i z pewnością nie jest to ostatnie moje z nią spotkanie.

   Kolejne cztery pozycje to efekt oglądania filmików Anity z Book Reviews by Anita. Osóbka ta poinformowała widzów bowiem o świetnej promocji na stronie Galerii Książki, gdzie wszystkie cztery tomy cyklu "Siedem Królestw" kosztowały po 10 złotych. Grzechem byłoby nie skorzystać (choć nie powiem, żebym przed oglądnięciem filmiku wiedziała, że ten cykl został w ogóle w Polsce wydany), dlatego też stos podłogowych grubasków powiększył się do rozmiarów niebezpiecznych dla każdego, kto się do niego zbliży.

   Pora na książki elektroniczne, których również nazbierało się od groma. Wszystko przez odkrycie przeze mnie portalu Publio, który akurat w momencie, gdy na niego po raz pierwszy trafiłam, w promocji zamieścił publikacje wydawnictwa Uroboros po bodajże jedenaście złotych.


   Trzy z nich już za mną i choć "Szamanka od umarlaków" Martyny Raduchowskiej nieco mnie rozczarowała, to już "Tancerze burzy" Jaya Kristoffa i "Tajemnica Diabelskiego Kręgu" Anny Kańtoch spodobały mi się na tyle, że myślę o zakupie kolejnych części, tym razem w wersji papierowej. Przede mną wciąż "Przeklęci święci" Maggie Stiefvater, o której słyszałam mnóstwo sprzecznych opinii, oraz "Triskiel. Gwardia" Krystyny Chodorowskiej, o której dla odmiany słyszałam bardzo niewiele.


   Na zakończenie ebookowego miesiąca skusiłam się jeszcze na "Katar" i "Kongres futurologiczny" Stanisława Lema, bo wstyd nie znać niczego naszego czołowego twórcy fantastyki naukowej, a także na "Morderstwo w pociągu" Kerry Greenwood, bo bardzo lubię serial o "Zagadkach kryminalnych Panny Fisher" i ten leciutki kryminał będzie jak znalazł na długie, jesienne wieczory.

   Chciałabym powiedzieć, że we wrześniu będzie spokojniej i że na pewno nadgonię z czytaniem pozycji ze stosików (bo niestety więcej ich niż jeden) hańby, ale brzydzę się kłamstwem, więc nie powiem. 


   Dajcie znać, jak wyglądają Wasze zakupy sierpniowe, a jeśli czytaliście którąś z wymienionych pozycji, podzielcie się swoją opinią. Do zobaczenia za miesiąc! (znaczy z book haulem, bo zaległe recenzje się piszą)