czwartek, 30 sierpnia 2018

Wakacje z aniołami? Kiepski pomysł - Anna Kańtoch "Tajemnica Diabelskiego Kręgu"

   Ulubione książki mojego dzieciństwa można podzielić na dwie grupy: te o Indianach i Dzikim Zachodzie oraz te, w których główną rolę odgrywała magia. W przypadku tych drugich nie mówię tylko o pełnowymiarowej fantastyce w stylu tolkienowskim, ale także o tytułach, w których elementy magiczne przybierały postać bardziej baśniową, lżejszą nieco w wymowie.

   Lata dziecinne mam już dawno za sobą, lecz nadal lubię sięgać do tych prostszych opowieści, w których młodzi, kilku lub kilkunastoletni bohaterowie przeżywają magiczne przygody w towarzystwie dziwnych stworków, niewidzialnych przyjaciół i czarów, których dorośli nie potrafią dostrzec i zrozumieć. Tegoroczny sierpień okazał się miesiącem takich właśnie powrotów, w moje ręce trafiły bowiem dwie książki, napisane z myślą o młodszym czytelniku, które przeniosły mnie ponownie w czasy dzieciństwa. Dziś opowiem co nieco o pierwszej z nich.

   "Tajemnica Diabelskiego Kręgu" Anny Kańtoch to opowieść o Ninie, nastoletniej dziewczynce, która sama o sobie myśli w kategoriach zwykłej, szarej osoby, w której życiu nie dzieje się nic ciekawego. Wszystko to zmienia się w dniu, gdy jeden z aniołów, które pojawiły się na polskich ziemiach, wysyła Ninę  na wakacje do klasztoru w małej miejscowości Markoty. Jaki jest powód tych dziwacznych "wakacji" i dlaczego Nina spotyka w dziwnych, niepokojących murach klasztoru jeszcze dwunastu innych wybrańców? Na te pytania dziewczynka będzie musiała znaleźć odpowiedzi, i to szybko, gdyż w Markotach dzieją się dziwne rzeczy, a anioły nie są zbyt chętne do dzielenia się z dziećmi swoją wiedzą.

   Pierwszym, co zasługuje na hymny pochwalne, jest w "Tajemnicy" atmosfera. Uwierzcie mi na słowo, czytając tę książkę nie raz i nie dwa na rękach pojawiała mi się gęsia skórka, a mrugające światło prawdopodobnie przyprawiło by mnie o zawał serca. U Anny Kańtoch jest po prostu mrocznie. Diabelski Krąg, rozrastający się co noc, dziwny więzień, ukryty w piwnicach klasztoru, mieszkańcy miasteczka, którzy zapominają o klasztorze i o znajdujących się w jego murach dzieciach, no i wreszcie anioły, które nie do końca są takie, jakimi powinny być - to wszystko składa się na atmosferę, do której najlepiej pasuje angielskie słowo creepy.

   Anna Kańtoch, mimo wieku docelowego odbiorcy, nie upraszcza swojej prozy, nie znajdziemy tu zatem żadnych infantylnych dialogów, a zachowanie bohaterów, choć niekiedy rzeczywiście po dziecięcemu proste, nie jest bynajmniej niezrozumiałe czy głupie. Podobnie rzecz ma się z fabułą: choć to opowieść o wakacyjnej przygodzie (temacie tak typowym w książkach dla młodszej młodzieży), czytelnik spodziewający się prostej historii przeżyje spore zaskoczenie. Tajemnice przenikające wydarzenia w Markotach (a pośrednio również w całej Polsce) sprawiają, że czytaniu towarzyszy obgryzanie paznokci z nerwów i narastające poczucie, że coś jest nie tak z klasztorem i jego mieszkańcami.

   Uwaga dla młodszych czytelników o słabszych nerwach i żołądkach - autorka nie stroni od tematu śmierci, nie każda z postaci pojawiających się na kartach książki dożyje jej końca, a i ostateczna walka z Nie-Powiem-Kim, żeby nie zepsuć rozwiązania tajemnicy tkwiącej w miasteczku i klasztorze, kończy się dosyć makabrycznie. Z drugiej strony ja osobiście uważam to za plus opowieści, w końcu rzecz dzieje się zaraz po drugiej wojnie światowej i nawet najmłodszym z bohaterów "Tajemnicy" nie obca jest śmierć i okrucieństwo.

   "Tajemnica Diabelskiego Kręgu" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Anny Kańtoch i jest to spotkanie jak najbardziej udane. Spodziewałam się prostej, może odrobinę dziwnej historii z typową dziecięcą bohaterką, a dostałam mroczną, posępną i bardzo wciągającą opowieść, napisaną na dodatek świetnym językiem, a Nina, choć może niekiedy nieco przemądrzała, jest dziewczynką ciekawą, inteligentną i dającą się lubić. Po kolejne tomy jej przygód z pewnością sięgnę, tym bardziej, że podobno dalsze odsłony tego cyklu trzymają wysoki poziom. Wszystkim z Was, którzy jeszcze nie mieli okazji zanurzyć się w świat wyobraźni pani Kańtoch, polecam opowieści o Ninie i jej przygodach, bo naprawdę warto.




tytuł: Tajemnica Diableskiego Kręgu
cykl: Tajemnica diabelskiego kręgu (tom 1)
autor: Anna Kańtoch
wydawnictwo: Uroboros
liczba stron: 544


ocena: ★★★★☆

sobota, 25 sierpnia 2018

TAG lekturowy, bo w końcu szkoła tuż za rogiem

   Miało być recenzencko, ale ponieważ za półtorej godziny muszę wyjść do pracy, to w zamian za to będzie TAGowo. Tym bardziej, że cudowna Kirima z Misie czytanie podoba oTAGowała mnie w jakże adekwatnym do pory roku TAGu poświęconym lekturom szkolnym. Bez zbędnych ceregieli zatem zaczynamy!


1. Moja ukochana lektura szkolna to…

   I tutaj, drodzy Odwiedzający, być może wielu z Was zakrzyknie wielkim głosem CHYBA ŻARTUJESZ!, ale moją ulubioną lekturą szkolną była trzecia część "Dziadów" Mickiewicza. Tak, tak, ta zmora większości uczniów spodobała mi się tak bardzo, że przeczytałam ją trzy razy pod rząd i do dzisiaj fragmenty tkwią w mej pamięci, co jest zjawiskiem niebywałym, gdyż - jak to mawiał mój nauczyciel gry na flecie - pamięć mam bardzo dobrą, ale również bardzo krótką. Urzekło mnie w "Dziadach" wszystko, Konrad z jego szaleństwem i obłąkańczymi wizjami, atmosfera panująca w ciasnej celi, piękno języka Mickiewicza. Wśród obowiązkowych lektur szkolnych podobało mi się wiele z nich, chociażby "Potop" Sienkiewicza czy "Lalka" Prusa, ale "Dziady" królują niepodzielnie i niezmiennie.

2. Najgorsza lektura szkolna, jaką przeczytałam, to…

   "Antek" Prusa. W którymś z późniejszych punktów jeszcze do niej wrócę, teraz natomiast powiem tylko, że czytanie jej było dla mnie, uczennicy podstawówki, tak traumatyczne, że nawet teraz, gdy o niej myślę, chce mi się płakać. Z lektur bardziej dorosłych pierwsze miejsce bez wątpienia zajmuje za to "Przedwiośnie" Żeromskiego. Och, jak ja nienawidziłam tej książki! Miałki główny bohater, nudna fabuła o niczym, okropieństwo.

3. (Pierwsza) lektura, której nie przeczytałam, to…

   Może nie tyle nie przeczytałam, ile nie doczytałam w całości. Mowa o "Krzyżakach" Sienkiewicza, którzy tak do połowy pochłonęli mnie całkowicie, by od połowy zacząć się dłużyć i zanudzać, więc przeskoczyłam od razu do bitwy pod Grunwaldem, a potem do ostatnich stron ostatniego rozdziału. Wstyd się przyznać, ale nauczyli mnie "Krzyżacy", jak wyłapywać z książki najważniejsze informacje bez przeczytania jej od deski do deski.


4. Lektura szkolna, którą przeczytałem/-am więcej niż raz, to…

   Wspomniane wcześniej "Dziady", a oprócz tego "Dzieci z Bullerbyn" Lindgren, "Hobbit" Tolkiena i "Tajemniczy ogród" Frances Hodgson Burnett. Uwielbiałam te książki pasjami i do wszystkich z nich, tak , nawet do "Dzieci z Bullerbyn" wracam nadal i poczytuję od czasu do czasu, gdy zbierze mi się na wspomnienia. Książki te to idealne lektury, bo proste i szybkie są w czytaniu, a przy tym potrafią całkowicie przyciągnąć uwagę młodego czytelnika i udowodnić mu, że książka nie musi być nudna, a i na lekturze można się dobrze bawić.

5. Lektura szkolna, do której wróciłem/-am po latach…

   Ups, chyba odpowiedziało mi się na to pytanie przed chwilą. Dodam w takim razie, że zauważyłam taką prawidłowość, że lektury z listy tych dodatkowych wygrywają na całej linii, jeśli chodzi o przyjemność, jaką uczennica, którą byłam, z nich czerpała. Wiem, kanon trzeba poznać, po książki poważniejsze trzeba sięgać, ale faktem jest, że to właśnie poprzez zachęcanie do czytania lektur pozaobowiązkowych można stworzyć wielbicieli czytelnictwa.

6. Lektura szkolna, którą przeczytałem/-am zanim dowiedziałem/-am się, że jest lekturą, to…

   "Potop" Sienkiewicza. Wiedziałam, że coś tego pisarza w spisie lektur się znajduje, ale czytając "Potop" na wakacjach nie miałam pojęcia, że ułatwiłam sobie sprawę i za pół roku będę się cieszyła ze swojej (zupełnie przypadkowej) zapobiegliwości.


7. Lektura szkolna, którą udało mi się przeczytać dopiero niedawno, to…

   Szczerze mówiąc nic nie przychodzi mi do głowy. Nie wiem, jak wygląda teraz kanon lektur, być może znalazłoby się wśród nich coś, co przeczytałam ostatnimi czasy. Wiem natomiast, że we wrześniu chciałabym wreszcie przeczytać coś Lema, bo oprócz fragmentów "Bajek robotów", z których zresztą nic już nie pamiętam, nie znam w ogóle twórczości naszego mistrza fantastyki naukowej.

8. Lektura szkolna, która powinna zniknąć z kanonu, to…

   Wracam do "Antka" Prusa. Lekturą obowiązkową był on w czwartej? piątej? klasie podstawówki i pamiętam, jak ze łzami w oczach opowiadałam rodzicom, jak okropna była scena "leczenia" Rozalki, jak długo jeszcze potem śniły mi się koszmary o wsadzaniu do pieca i paleniu żywcem. Pewnie, nie każdy w ogóle zwrócił uwagę na ten fragment nowelki, niektórzy z Was może nawet nie wiedzą, o co mi chodzi. Ja jednak, gdybym tylko miała taką moc sprawczą, usunęłabym "Antka" z przed oczu dzieci w tym wieku i oszczędziła tym co bardziej wrażliwym traumy na całe dzieciństwo.

9. Książka, która według mnie powinna być lekturą szkolną, to…

   Tak dużo się mówi o upadku czytelnictwa, o coraz mniejszej ilości młodych ludzi sięgających po książki. Według mnie można by choć częściowo temu zaradzić przez wzbogacenie listy lektur o pozycje, które dzieci i nastolatki lubią i które uczyniłyby kanon choć trochę w ich oczach ciekawszym. Dlaczego nie dodać jakiejś ciekawej serii fantastycznej? Albo którejś z poruszających poważniejsze problemy książki młodzieżowej? Zamiast łupać po kolei ciężkich klasyków, można by przecież poprzedzielać ich czymś lżejszym i bliższym współczesnym uczniom.

10. Lektura dowolna to ostatnia lektura przerabiana w czerwcu na języku polskim. Nauczyciel nie podaje żadnych wytycznych, uczeń sam wybiera książkę, którą chce przeczytać i przedstawić klasie. Co sądzisz o idei "lektury dowolnej"?

   Idea świetna, ale w mojej opinii powinna być promowana przez cały rok szkolny, zwłaszcza, jeśli nauczycielka czy nauczyciel języka polskiego jest równocześnie wychowawcą. Pamiętać bowiem należy o tym, że młody człowiek, tępiony przez cały rok szkolny za czytanie "głupot", takich jak komiksy, mangi czy powieści zgoła nie "poważne", na ostatniej lekcji w roku nie wychyli się nagle i z przyjemnością nie przedstawi swojego ulubionego "Spider-mana" czy "Czarodziejki z księżyca". Zupełnie inaczej wyglądałoby to natomiast, gdyby co jakiś czas, na lekcji wychowawczej, albo na ostatnim polskim przed świętami czy feriami, właśnie takie luźne opowiadanie o swoich ulubionych książkach/komiksach miało miejsce. I jeszcze jedno - nauczyciel powinien również wziąć w tym udział, pokazując swoim uczniom, że wieczorami nie siedzi i nie studiuje z namaszczeniem dzieł wszystkich Platona, lecz emocjonuje się mrocznym kryminałem czy wzrusza na cukierkowym romansie. Taka była moja nauczycielka polskiego, która w wolnych chwilach pożyczała i dyskutowała z uczniami o najnowszej książce fantastycznej, którą udało jej się przeczytać, i za te chwile wspólnego emocjonowania się nie-lekturami jestem jej bardzo wdzięczna.



   Do zrobienia TAGu zapraszam:
- Anię z booklicity,
- Ewelinę z Gier w bibliotece,
- Sylwię z unSerious.


środa, 22 sierpnia 2018

Jak to jest mieć Pecha, tudzież jak to Pech ma ciebie - Martyna Raduchowska "Szamanka od umarlaków"

   Kiedy byłam jeszcze młoda i piękna (czyli tak do dwunastego roku życia), należałam do niemałej grupy czytelników, którzy odnajdywali największą radość z szybko toczącej się akcji i dużej ilości zabawnych dialogów, natomiast przemyślenia wewnętrzne bohaterów czy też, nie daj Boże, opisy przyrody powodowały lekkie zniecierpliwienie, ewentualnie dyskretne ziewanie. Wszystko to zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po lekturze "Władcy pierścieni" J.R.R.Tolkiena, która nie tylko otworzyła moje oczy na świat literatury fantastycznej, ale i odkryła przede mną piękno szczegółowych opisów stworzonego świata, zjawisk przyrody i uczuciowego wnętrza postaci książkowych. Od tego czasu na ocenę większości przeczytanych pozycji ogromny wpływ mają właśnie te elementy i choćby opowieść była sama w sobie ciekawa, a dialogi bohaterów inteligentne i zabawne, że boki zrywać, bez dobrej kreacji świata, w którym przyszło postaciom przebywać, ocena ta zawsze będzie zaniżona.

    Czemu zamęczyłam Was tym przydługim wstępem? Ano właśnie temu, że książka, o której jest ta recenzja, nie sprostała wyżej wymienionemu wymaganiu i tym samym nie spełniła pokładanych w niej nadziei.

   "Szamanka od umarlaków" Martyny Raduchowskiej to pozycja z gatunku urban fantasy, dziejąca się we współczesnym nam Wrocławiu, lecz poruszająca tematy bynajmniej nie codzienne, gdyż jej główna bohaterka, Ida Brzezińska, widzi duchy zmarłych, a także, jak się okazuje, potrafi przewidzieć śmierć. Po pewnym wydarzeniu, w które zaplątana była zakrapiana impreza w akademiku, zagubiona i przerażona dziewczyna trafia wreszcie pod skrzydła swojej ciotki Tekli i tam dowiaduje się, co tak naprawdę oznacza bycie szamanką od umarlaków i czym się to je.

   Książka opowiada o szkoleniu Idy na szamankę i o jej pierwszej "sprawie". Dowiadujemy się, skąd się biorą harpie, dlaczego wchodzenie w lustra jest niebezpieczne i jak się nazywa biuro rządowe, które zajmuje się sprawami nadnaturalnymi. Wydawałoby się, że to wystarczy do stworzenia książki pełnej akcji i ciekawego świata, a tym samym do zapewnienia czytelnikowi dobrej zabawy. Niestety, o ile postaci, o których zaraz powiem więcej, są interesujące i bez wątpienia stanowią najmocniejszy punkt opowieści, o tyle cała reszta kuleje.

   Może zacznę pozytywnie. Główna bohaterka, Ida, choć miejscami denerwująca, sprawdza się jako heroina historii tego typu. Wygadana, złośliwa, nie głupia, choć niekiedy można mieć co do tego wątpliwości, jak już coś robi, to stara się to robić dobrze. A że Pech, którego ma (choć może lepiej powiedzieć, że to Pech ma Idę), rzuca kłody pod jej stopy? Cóż, takie życie, nie można mieć nadnaturalnych zdolności i za nie nie zapłacić. Jej ciotka, Tekla, to również kobietka charakterna, mówiąca do Idy w trzeciej osobie, co osobiście przypadło mi do gustu, bo nadało tej postaci smaczku i indywidualności. Gryzak - słodki Łapacz snów, którego zadaniem jest między innymi zjadać koszmary Idy, kojarzył mi się niestety z Pokemonem. Niestety, bo choć do samych Pokemonów nic nie mam, to obecność jednego z nich w tej opowieści pasowała mi jak pięść do oka. O reszcie postaci właściwie można powiedzieć to, że były, bez wątpienia poznać je lepiej będzie można w części drugiej.

   To, co najbardziej mi przeszkadzało w "Szamance od umarlaków" i nie pozwalało czerpać takiej przyjemności z czytania, na jaką miałam nadzieję, była kreacja świata, w którym dzieje się (minimalna zresztą) akcja książki, a raczej tej kreacji brak. Ja wiem, że to urban fantasty, ja rozumiem, że Wrocław jaki jest, każdy Polak wie. Mimo tego miałam wrażenie, że nie istnieje on poza dwu może metrową bańką, otaczającą główną bohaterkę. Nie ma w książce pół opisu ulicy, przyroda wspominana jest tylko przy okazji burzy, która się nad głową naszej heroiny zbiera. Podczas czytania miałam wrażenie, że oprócz Idy i osób w danym momencie najbliżej się jej znajdujących Wrocław to wymarłe miasto. Zresztą mogłoby to być jakiekolwiek miejsce na ziemi, Bzdzin Dolny w Polsce czy Nowy Jork lub Tokio, jeden kit. Wszystko naokoło było pozbawione osobowości i koloru, jak przestrzeń zasnuta gęstą mgłą, z której zarysy budynków i ludzi wynurzały się tylko wtedy, gdy zbliżała się do nich Ida.

   Weźmy choćby taką uczelnię, na której bohaterka studiuje (choć wiemy o tym właściwie tylko z jednego czy dwóch zdań, w których skarży się na sesję). Coś, o czym Ida marzyła, dla czego praktycznie uciekła z domu, nie odgrywa żadnej roli w jej życiu. Początkowo zamieszkała w akademiku i zarabiała tam sobie na boku jako wróżka. I co? I nic, jak tylko przeniosła się do domu ciotki, akademik i mieszkający w nim studenci, z którymi przecież jednak jakąś interakcję Ida miała, wyparowują, by nigdy już w książce nie powrócić.

   Wszystko to sprawiło, że nawet wtedy, gdy akcja przyspieszyła i nabrała kolorów, ja nadal czułam przede wszystkim irytację, że czegoś brakuje, że tu przydałby się lepszy opis sytuacji, a tam bardziej szczegółowe zarysowanie wydarzeń.

   Szkoda, bardzo wielka szkoda, że opowieść z potencjałem i niezłym pomysłem, mogę po przeczytaniu podsumować jednym zdaniem: mogło być dobrze, a wyszło przeciętnie. I choć jestem ciekawa, co też Pech tym razem wymyśli i jak sprawa z lustrem się rozwiąże, to nie jestem pewna, czy z czystym sumieniem mogłabym polecić tę pozycję komukolwiek, kto lubi coś więcej niż uszczypliwych bohaterów. Ja natomiast cieszę się, że kupiłam wersję elektroniczną książki, bo choć okładka prezentuje się wspaniale, to miejsca na półce, które "Szamanka od umarlaków" by zajęła, byłoby mi żal.




tytuł: Szamanka od umarlaków
cykl: Szamanka od umarlaków (tom 1)
autor: Martyna Raduchowska
wydawnictwo: Uroboros
liczba stron: 416



ocena: ★★★☆☆

niedziela, 19 sierpnia 2018

Historia niby znana, a jednak chwytająca za serce jak nigdy - Madeline Miller "The Song of Achilles"

   Fatum. Okrutne słowo, przynoszące ze sobą cierpienie, rozpacz i świadomość własnej bezradności w obliczu losu. Zresztą, co ja Wam będę tłumaczyć, czym ono jest, wystarczy przecież odwołać się do czasów szkolnych i zajęć z literatury antycznej, które nikogo z nas nie ominęły. Imiona słynnych bohaterów starożytnej Grecji, których przeznaczenie zapisano w gwiazdach, zapełniały nasze zeszyty strona po stronie: Edyp, zabijający ojca i poślubiający własną matkę, Hektor, ginący z ręki Achillesa, Parys, przynoszący zagładę swemu miastu Troi. Żaden z nich, mimo próby walki z przeznaczeniem, nie uniknął wyroków losu.

   Nie inaczej jest w opowieści Madeline Miller, zatytułowanej "The Song of Achilles", tudzież jak chce polskie tłumaczenie "Achilles. W pułapce przeznaczenia" (swoją drogą, kto zatwierdził takiego koszmarka?!? Przecież to brzmi jak tytuł kiepskiego filmu sensacyjnego z idiotycznym wątkiem miłosnym!). "Pieśń o Achillesie" to tak zwany retelling, czyli opowiedzenie na nowo znanej z mitologii i częściowo z homerowskiej "Iliady" historii Achillesa, jednego z największych i najpotężniejszych greckich herosów, którego losy od młodości aż do śmierci w wojnie trojańskiej śledzimy oczyma Patroklosa, najwierniejszego przyjaciela bohatera.

   Madeline Miller, opierając się na oryginalnych mitach, a także po części na Homerze, przestawiła nam Achillesa, jakiego nie znamy: radosnego, pełnego życia chłopaka, kochającego swojego towarzysza miłością gorącą i nie znającą umiaru, który zdaje sobie sprawę z wiszącej nad nim przepowiedni i robi wszystko, by do jej spełnienia nie doszło. Przede wszystkim jednak pisarka przedstawia czytelnikowi postać Patroklosa, wygnanego księcia, który znalazł schronienie na dworze króla Peleusa i tam zdobywa serce królewskiego syna, Achillesa. "Pieśń o Achillesie" to tak naprawdę opowieść o Patroklosie - spokojnym, słabym chłopcu, który zmierzyć się musi z nienawiścią boskiej matki herosa i świadomością okrutnego przeznaczenia, jakie wisi nad jego wybrankiem.

- Wymień jednego bohatera, który był szczęśliwy.
Zamyśliłem się. Herakles zwariował i zabił swoją rodzinę, Tezeusz stracił narzeczoną i ojca, Bellerofont zabił Chimerę, ale został kaleką po upadku z Pegaza.
- Nie potrafisz - usiadł i pochylił się ku mnie.
- Nie potrafię.
- Wiem. Nie pozwalają ci być sławnym i szczęśliwym - uniósł brew. - Zdradzę ci sekret.
- Zdradź - uwielbiałem go w takich momentach.
- Ja będę pierwszy - chwycił moją dłoń i przyłożył do swojej. - Przyrzeknij.
- Dlaczego ja?
- Bo to ty jesteś tego powodem. Przyrzeknij.
- Przyrzekam - powiedziałem, zagubiony w jego rumieńcu i płomieniu w jego oczach.
- Przyrzekam - powtórzył. 

   Madeline Miller udało się uczynić z tych starożytnych, niewzruszonych bohaterów ludzi z krwi i kości, których można polubić i pokochać, a ich losy nagle stają się nam bliskie i każde niepowodzenie, które ich spotyka, każda przelana łza wbijają się w nasz serce niczym oszczep. Nawet Achilles, którego podczas czytania "Iliady" szczerze nienawidziłam za to, co zrobił Hektorowi, tutaj zyskał moją przyjaźń i współczucie, choć bez wątpienia duży wpływ miał na to Patroklos, którego oczami spoglądamy na herosa i którego sercem poznajemy Achillesa takim, jakim mógłby być bez zbroi, armii i wojny. Ta dwójka to zresztą nie jedyni bohaterowie opowieści, którzy w książce pani Miller zyskują na charakterze i indywidualności. Pojawia się tutaj bowiem cała rzesza postaci, mniej lub bardziej z mitologii znanych, które jawią się czytelnikowi jako prawdziwi ludzie, mający swoje słabości, ale i siłę. Moimi osobistymi ulubienicami były Bryzejda, pełna wewnętrznej siły i odwagi powierniczka Patroklosa w trudnych, ostatnich dniach wojny trojańskiej, oraz Tetyda, zimna i okrutna morska boginka i matka Achillesa, której knowania i nienawiść do ukochanego jej syna doprowadziły do takiego a nie innego końca opowieści.

   W "Pieśni o Achillesie" najokrutniejsza i najboleśniejsza jest przenikająca wszystko zapowiedź tragedii i świadomość, że choćbym nie wiem jak chciała, by opowieść skończyła się szczęśliwie, na jej ostatnich stronach czeka na bohaterów (i na czytelnika) tylko rozpacz i śmierć. Dziwne to uczucie, czytać książkę po raz pierwszy równocześnie wiedząc, jak wszystko się skończy, a mimo to mieć nadzieję do samego końca, że może jednak tym razem będzie inaczej, że ukochanych postaci nie spotka nic złego.

   Sam wątek miłości między Achillesem i Patroklosem poprowadzony jest w sposób subtelny, przepełniony ciepłem i smutkiem. Przyznam, że to właśnie obserwowanie rozwijającego się między nimi uczucia oraz późniejszą przemianę Achillesa, sprowadzającą tyle bólu i rozpaczy w życie kochanków, stanowiło najlepszą i najbardziej dającą po uczuciach część opowieści. Ostatnie dwa zdania książki złagodziły odrobinę smutek, który towarzyszył mi nieprzerwanie od połowy historii i za to jestem Madeline Miller wdzięczna. Przygotujcie się jednak zawczasu i do czytania zasiądźcie z chusteczkami pod ręką.

   Nie wiem, jaką opowieścią jest "Kirke", najnowsza powieść pisarki, za którą zresztą mogę się teraz wziąć ze spokojnym sumieniem (choć na chwilę zrobię sobie przerwę od mitologicznych retellingów, by ochłonąć i uspokoić skołatane serce), ale "The Song of Achilles" jest warta tego, by zarwać dla niej dzień i noc. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji po debiutancką powieść Madeline Miller sięgnąć, zachęcam Was do tego gorąco. Myślę, że się nie zawiedziecie.


tytuł: The Song of Achilles
autor: Madeline Miller
wydawnictwo: HarperCollins Publishers
liczba stron: 389




ocena: ★★★★★

wtorek, 14 sierpnia 2018

Pojedynek na śniadanie, potyczka na obiad, a na dobre zakończenie dnia tortury - Sebastien de Castell "Cień rycerza"

   Drodzy Odwiedzający, będziecie zaraz świadkami przedziwnego wpisu, w którym recenzja książki, ocenionej przeze mnie na cztery gwiazdki, składać się będzie prawie wyłącznie z opisu owej książki minusów. Prawda jest bowiem taka, że zdarza się pozycja, która przynosi wiele radości przy czytaniu, w której lubicie bohaterów i zależy Wam na ich losie, więc choćbyście nawet chcieli, to nie możecie jej ocenić negatywnie, a mimo to dostrzegacie cały szereg problemów i potknięć pisarza, które powinny zaważyć na jej ocenie. Taką właśnie pozycją jest dla mnie drugi tom cyklu o Wielkich Płaszczach Sebastiena de Castella.

   Zacznijmy jednak od początku. W "Cieniu rycerza" Falcio val Mond razem ze swoją wyjętą spod prawa bandą przyjaciół próbuje ocalić następczynię tronu, ukryć się przed okrutną i mściwą Trin, nie dać się jeszcze bardziej wplątać w knowania Krawcowej (za późno!) i uniknąć śmierci z rąk dashinich. Jak łatwo się domyśleć, idzie mu to wszystko jak po grudzie i w pewnym momencie czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy de Castell to już sadysta, czy tylko człowiek z dużą wyobraźnią idącą w kiepskim dla bohaterów kierunku.

   Zacznę może pozytywnie. Bohaterowie opowieści to razem z poczuciem humoru autora największe plusy książki. Tych pozytywnych nie da się nie lubić, tych negatywnych mamy ochotę zadźgać najbliższym ostrym przedmiotem. W tej części występuje również sporo nowych postaci, w tym szereg kobiet, co mnie osobiście zawsze pozytywnie nastraja do pisarza, zwłaszcza gdy są ciekawie napisane i pełnią rolę większą niż ozdobnika dla wyczynów panów. Humor de Castella, ironiczny i bardzo często sytuacyjny, sprawia, że rozmowy między Falciem a jego przyjaciółmi tudzież wrogami czytałam z uśmiechem na ustach i nagłymi napadami chichotu.

   Wprowadziłam Was w dobry nastrój? Świetnie, w takim razie przejdźmy to tego, co mnie w książce irytowało tudzież powodowało bolesne przewracanie oczami w zniesmaczeniu. Uwaga, mogą się pojawić SPOILERY!

   Po pierwsze, fabuła. Ja rozumiem, że to opowieść spod znaku płaszcza i szpady i jako taka rządzi się swoimi prawami (czytaj: duża ilość pojedynków, stawanie w obronie uciśnionych i takie tam), ale na dobre duchy, cała książka to jedna wielka pętla tych samych wydarzeń, powtarzanych w nieskończoność! Wygląda to mniej więcej tak: pojedynek - leczenie ran - przemieszczanie się w inne miejsce - pojedynek - leczenie ran - przemieszczanie się w inne miejsce - pojedynek, itd. Po drodze mamy do czynienia ze śmiercią książąt, buntem chłopów i jeszcze paroma wydarzeniami, w które zresztą Falcio pakuje się z pełną premedytacją (ale o tym zaraz), ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że pisarz zamiast linearnie rozwijać akcję, poczynając od piano i dążąc do wielkiego forte w finale, zastosował metodę kopiuj-wklej, zmieniając tylko imiona i nazwy miejsc w poszczególnych epizodach.

   Po drugie, Falcio. Uwielbiam gościa, uwielbiam jego poczucie honoru, sprawiedliwości i dobra, ale na litość boską, ten człowiek nie ma za grosz instynktu samozachowawczego! A najgorsze w tym wszystkim jest to, że de Castell każe mu jeszcze mieć tego świadomość, a nam każe wierzyć, że istnieją ludzie, którzy pchają się w paszczę śmierci raz za razem, równocześnie wyrzucając sobie ewidentną głupotę. Na miejscu Kesta, Brastiego i całej reszty dla własnego dobra związałabym Falcia i wysłała przesyłką poleconą jak najdalej od siebie, żeby nie mógł się pakować w kolejne kłopoty.

   Po trzecie, prawdopodobieństwo, że wszystko się dobrze skończy. To wszystko nie ma prawa prowadzić do szczęśliwego ever after! A jednak, choćby nie wiem jak straszne przeszkody wyrastały na drodze naszych bohaterów, udaje im się pokonać każdą z nich, z większym lub mniejszym uszczerbkiem na zdrowiu, ale jednak pozytywnie. Rozumiem, fantastyka, chcemy, żeby wszystko kończyło się dla naszych ulubieńców szczęśliwie. Pamiętacie jednak, co napisałam parę akapitów wcześniej o kopiuj-wklej? Każdy epizod kończy się takim mini happy endem, co wydaje się bardziej niż nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę to, co bohaterom serwuje sadystyczny autor.

   Po czwarte, Falcio to geniusz znajdowania rozwiązań w ostatniej chwili. Nic mu nie ujmując, nie jest nasz Wielki Płaszcz wielkim intelektualistą, jego wiedza w jednych dziedzinach ogromna, w innych jest bardzo przeciętna. Mimo tego zawsze, ale to zawsze znajduje cudowne rozwiązanie w sytuacji zdawałoby się bez wyjścia. Pewnie, może się zdarzyć, że nawet największy idiota ma przebłysk geniuszu, ale nie milion razy pod rząd! A już zwłaszcza nie wtedy, gdy właśnie traci rozum z powodu wielodniowych tortur! Za każdym razem przewracałam oczami z niedowierzaniem, a w pewnym momencie przestałam się nawet zastanawiać, jak Falcio wykaraska się z kolejnych kłopotów, bo wiedziałam, że znowu w największych opałach rozbłyśnie nad nim rysunkowa żarówka, wykrzyknie eureka! i wszystko rozwiąże się samo.

   Po tym wszystkim, co napisałam, wrócę do dziwnej, zdawałoby się, oceny czterech gwiazdek, które "Cieniowi rycerza" przyznałam. Tyle minusów, tyle denerwowania się, a mimo to tak wysoka ocena? Ano tak, z jednego ważnego powodu - przyjemności, jaką dało mi śledzenie przygód Wielkich Płaszczy. Choćbym nie wiem jak pomstowała na nieprawdopodobieństwo wydarzeń, choćbym nie wiem ile razy chciała poczuć zaskoczenie, lecz przewidywalność fabuły mi na to nie pozwalała, bohaterowie opowieści de Castella ciągnęli mnie za sobą w każdą z kolejnych przygód, ich kąśliwe dialogi i mocna więź między nimi istniejąca nie pozwalała mi nie przejmować się kolejnymi torturami, na które pisarz ich wystawiał, a niezliczona ilość pojedynków z opisami tego, jakim ruchem rapiera zablokować jaki ruch miecza i w które miejsce najlepiej wbić nóż, żeby przedrzeć się przez zbroję, ciekawiła mnie za każdym razem tak samo. Tak naprawdę przebaczałam autorowi każdy błąd, który znalazłam, bo po prostu za dobrze się bawiłam, śledząc losy Falcia i jego bandy.

   Po kolejną odsłonę "Wielkich Płaszczy" z pewnością sięgnę, i choć chciałabym w niej większego rozwoju fabuły i wyjścia z pętli powtórzeń, to tak długo, jak długo Falcio otoczony będzie przez bliskich sobie ludzi, będę mu towarzyszyć i ja.



tytuł: Cień rycerza
cykl: Wielkie Płaszcze (tom II)
autor: Sebastien de Castell
wydawnictwo: Insignis
liczba stron: 648



ocena: ★★★★☆

niedziela, 12 sierpnia 2018

Dzień świstaka w wydaniu młodzieżowym - Marisha Pessl "Neverworld Wake"

   Parę miesięcy temu zapoznałam się z twórczością Marishy Pessl dzięki jej "Nocnemu filmowi". Owo zapoznanie wypadło, jak wypadło, możecie sami się przekonać w recenzji wspomnianego tytułu. Jedno natomiast musiałam pani Pessl oddać - jej sprawność w posługiwaniu się językiem i umiejętne tworzenie atmosfery niepokoju i niepewności, która prześladuje bohaterów. I tym razem, choć mamy do czynienia z książką młodzieżową, na dodatek będącą pomieszaniem gatunków, atmosfera ta stanowi jeden z najmocniejszych punktów książki. Ale zacznijmy od początku.

   "Neverworld Wake" opowiada historię Bee i grupki młodych ludzi, których kiedyś uważała za swoich przyjaciół, a z którymi zerwała kontakty z powodu tajemniczej śmierci jej chłopaka. Spotykają się po raz pierwszy od roku i Bee postanawia wykorzystać tę sytuację i dowiedzieć się, co tak naprawdę wydarzyło się w noc śmierci Jima, gdyż podejrzewa, że co najmniej jedna z osób z tej grupy wie więcej, niż się wydaje. Przyjaciele jadą do domu jednego z nich, po drodze unikając cudem wypadku samochodowego. W pewnym momencie do drzwi domostwa puka tajemniczy mężczyzna, który informuje Bee i całą resztę, że znaleźli się w limbo czasoprzestrzennym i wydostać się z niego może tylko jeden z nich, który wyłoniony zostanie dzięki jednogłośnej decyzji wszystkich uczestników tych dziwnych zdarzeń. Grupa początkowo ignoruje słowa mężczyzny, ale gdy dzień po dniu budzą się w tym samym czasie i miejscu, rozpoczynają śmiertelną rozgrywkę, w której stawką jest wyrwanie się z otchłani i zbudzenie z tego koszmaru.

   W "Neverworld Wake" ponownie podziwiać mogłam kunszt pisarski Marishy Pessl i to, jak sprawnie słowami maluje przed nami sugestywny obraz młodych ludzi, postawionych w niezwykłej i przerażającej sytuacji. Tym razem to właśnie bohaterowie stanowią najciekawszy punkt opowieści. Młodzi, piękni i bogaci, a przy tym z lekka psychopatyczni i pozbawieni skrupułów, reagują na koszmarne wydarzenia w tak różny sposób, jak sami są różni. Jedna z dziewczyn wykorzystuje swój analityczny umysł do rozwikłania zagadki Czuwania, dwójka najbliższych przyjaciół pogrąża się w szaleńczej pogoni za coraz większą dawką adrenaliny i ryzyka, jeszcze inni szukają zapomnienia w alkoholu. Jedno jest pewne - żadne z nich nie będzie głosować na nikogo poza sobą samym. W całej tej grupie to Bee, główna bohaterka opowieści, jest postacią właściwie najmniej kolorową i ciekawą, a jednak radzi sobie z sytuacją lepiej, niż większość jej towarzyszy. W przeciwieństwie jednak do Marthy, która dąży przede wszystkim do zrozumienia praw i reguł rządzących światem Czuwania, Bee pragnie przede wszystkim rozwiązać zagadkę śmierci Jima, gdyż czuje, że tylko dzięki temu będzie w stanie wyrwać się z niekończącego się dnia.

   "Neverworld Wake" jest pierwszą próbą Marishy Pessl w gatunku literatury YA i uznać ją muszę za próbę całkiem udaną. Bez wątpienia bowiem historia, będąca połączeniem thrillera, obyczajówki i fantastyki, wciąga i czyta się ją szybko i z emocjami.

   Żeby jednak nie było zbyt różowo, mam do książki parę zastrzeżeń. Po pierwsze, choć bohaterowie stanowią najjaśniejszy i najlepszy punkt opowieści, nadal są ludźmi, których nie dałam rady polubić. Zastanawiam się, czy to nie jest charakterystyczny rys postaci stworzonych przez autorkę: ciekawych, interesujących, a równocześnie pod wieloma względami odrzucających od siebie i niewzbudzających w czytelniku pozytywnych uczuć. Po drugie, choć prowadzony w sprawny sposób, wątek niekończącego się dnia nie jest zbyt oryginalny, bo pojawiał się już w literaturze i filmie wielokrotnie. Na szczęście autorka dodała parę elementów (SPOILER: jak choćby zainteresowania i wyobrażenia przyjaciół wpływające na kształt Czuwania), dzięki którym coś już nam znanego nie nudzi, a wręcz przyjmuje ciekawą formę. Ostatnim zarzutem jest finał, po którym spodziewałam się fajerwerków, a który skończył się pojedynczym pyknięciem z racy. Oczywiście jest to odczucie całkowicie subiektywne i być może kto inny będzie zachwycony mistrzowskim rozwiązaniem śmierci Jima, ja jednak spodziewałam się go od jakichś trzech czwartych książki, więc nie przyniósł większego zaskoczenia.

   Podsumowując, "Neverworld Wake" jest udanym debiutem autorki na gruncie literatury młodzieżowej i całkiem wciągającym miszmaszem gatunków. A że ma swoje minusy? Cóż, mało która książka ich nie ma, dlatego mogę polecić ją wszystkim tym, którzy lubią gatunkowe pomieszanie z poplątaniem i są wielbicielami motywu pętli czasowych, dobrego języka i nieprzyjemnej atmosfery.



tytuł: Neverworld Wake
autor: Marisha Pessl
wydawnictwo: Scholastic
liczba stron: 328



ocena: ★★★☆☆

piątek, 10 sierpnia 2018

Lipcowe podsumowanie czytelnicze ☆ミ

   Nuda, panie, nic się nie dzieje, poza tym, że gorąco straszliwie. W taką pogodę to i jakoś czytać się nie chce, i żyć, i tylko marzenia o pięknej, złotej polskiej jesieni trzymają mnie przy zdrowych zmysłach.

   Ten oto króciutki wstęp oddaje mój stan lipcowy, który znalazł również swoje odbicie w strefie czytelniczej. Nie dość, że w pracy tzw. zapierdziel, to jeszcze czasu na czytanie (nie mówiąc już o ochocie) jak kot napłakał. Siódmy miesiąc roku pańskiego 2018 zakończyłam przeciętną liczbą siedmiu przeczytanych książek, mniej więcej po połowie w języku ojczystym oraz angielskim. Co ciekawe, niemal do wszystkich książek udało mi się napisać recenzje, a jeśli dobre duchy dadzą, to może i do dwóch jeszcze bezopiniowych także uda się coś spłodzić już w najbliższy weekend.

   Gatunkowo był lipiec książkowym miszmaszem, bo i horror się znalazł, i kryminał, nie mogło również zabraknąć fantastyki i młodzieżówki.



  • "Piknik pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay to już klasyka, książka dziwna, bo i dziwną historię opowiadająca. Uczennice z ekskluzywnej szkoły dla panien z dobrych domów wybierają się na piknik pod tytułową Wiszącą Skałę i tam trzy z nich, a także jedna z ich nauczycielek, znikają w tajemniczych okolicznościach, co daje początek szeregowi zdarzeń, które wstrząsnęły spokojną australijską okolicą nie mniej niż samo zniknięcie
  • "Egzorcysty" Williama Petera Blatty'ego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Historia Regan, dziewczynki opętanej przez demona Pazuzu znana jest zarówno w wersji książkowej, jak i filmowej, i od lat straszy co bardziej wrażliwych wielbicieli (a także przeciwników) horroru.
  • "Horyzont umysłu" Thomasa Arnolda (strategicznie nie ujęty na zdjęciu w pełnej krasie, jako że w chwili obecnej znajduje się w rękach koleżanki) to thriller medyczny, napisany na polskiej ziemi, choć dziejący się w Stanach. Zaskakująco nieźle czytało mi się tę historię i cieszę się, że dostałam egzemplarz do zrecenzowania, bo inaczej ominęła by mnie ciekawa rodzima pozycja.

  • China Miéville ze swoim "Krakenem" wprowadził mnie w świat new weird i zrobił to ze sporym przytupem. O co chodzi? Nie wiadomo, ale zabawa jest przy tej historii świetna, choć początkowo czułam przede wszystkim zagubienie. Dla wielbicieli wielkich ośmiornic pozycja jak znalazł.
  • "Dead Mountain" Donniego Eichara to jedyna poważna pozycja tego miesiąca. Historia tragicznej wyprawy dziewięciu studentów w góry Uralu i próba dowiedzenia się, dlaczego ich losy potoczyły się tak, a nie inaczej, wciągnęła mnie niczym najlepszy thriller. Polecam wszystkim wielbicielom zagadek i wędrówek górskich.
  • "Neverworld Wake" to najnowsza powieść Marishy Pessl i zarazem pierwsza jej przygoda z literaturą YA. Uczucia mam w stosunku do tej książki mieszane, bo choć językowo bardzo dobra, a i pomysł ciekawy, nawet jeśli nie rewolucyjny, to oczekiwania miałam trochę większe. Więcej w recenzji, która mam nadzieję powstanie już niedługo.
  • Z niewiadomych przyczyn (choć przypuszczam, że późna pora i niewyspanie mają z tym coś wspólnego) na zdjęcie nie załapał się zbiór opowiadań różnych autorów, pod wiele mówiącym tytułem "Shadows Over Baker Street: New Tales of Terror!". Książka tak zatytułowana, a na dodatek na okładce ukazująca postać najbardziej znanego detektywa świata w mrocznym, bluźnierczym lesie, od razu wskazuje, z jakiego rodzaju historiami (i ich klasą) będziemy mieć do czynienia. Literatura pulpowa to jest to! Recenzja powstanie, gdy się napisze.

Podsumowanie gwiazdkowe
jedna książka ★★
dwie książki ★★★
trzy książki ★★★ 1/2
jedna książka ★★★★

   Jak widać lipiec był miesiącem obfitującym w książki raczej przeciętne, co nie znaczy oczywiście, że źle się przy nich bawiłam. Nawet dwugwiazdkowy Sherlock Holmes przyniósł mi sporo radości i taką a nie inną ocenę dostał tylko dlatego, że choćbym nie wiem z której strony na to nie patrzyła, nie jest to dobra literatura. A że przyjemnie się ją czyta? To już inna sprawa.

   Jeśli chodzi o postanowienia noworoczne, to udało mi się sprostać czytelniczemu wyzwaniu Kirimy dotyczącemu czytania klasyki dzięki "Piknikowi pod Wiszącą Skałą". Przeczytałam także powieść polskiego autora, więc i to postanowienie uważam za spełnione. Udało mi się również przeczytać cztery z sześciu książkowych zdobyczy czerwcowych, a także trzy z siedmiu tomików mangi "Shinrei Tantei Yakumo", yay!

   Dajcie znać, jak czytelniczo wypadł Wasz lipiec i czy Wam również gorąco odbiera ochotę do robienia czegokolwiek, w tym czytania. Mam nadzieję, że sierpień da nam wszystkim trochę odetchnąć i natchnie nas przy okazji energią potrzebną do pochłaniania kolejnych książek.



niedziela, 5 sierpnia 2018

Wakacyjny (HA HA!) book haul - lipiec 2018☆ミ

   Zauważyliście tę niezwykle subtelną ironię w tytule wpisu? Tak, tak, moi drodzy Odwiedzający, co jak co, ale stewardessy w lecie mają wszystko, tylko nie wakacje. Tak zwany high season zaznaczył się w moim życiu dużą ilością latania i małą ilością dni wolnych, dzięki czemu ilość przeczytanych książek jest odwrotnie proporcjonalna do tych zakupionych. Ech, bycie dorosłym wcale nie jest takie fajne, jak się wydawało w młodości.

   Ilość książek, które zasiliły w lipcu moją biblioteczkę (czytaj: stosy podłogowe) jest porażająca. Właściwie to zastanawiam się, jaki jest sens w robieniu zakazu zakupowego w jednym miesiącu, skoro w następnym i tak nadrabiam z nawiązką. I tak lipiec skończył się z trzynastoma nowymi zakupami, a także dwoma egzemplarzami zwędzonymi z pracy/pokładu. Wyjątkowo nie ma wśród nich ani jednego e-booka i z tego jestem zadowolona, bo gdyby przenieść listę nieprzeczytanych pozycji z Kindla w rzeczywistość mojego pokoiku, prawdopodobnie zostałabym pogrzebana żywcem.

   Oto one, zakupy lipcowe w pełnej okazałości:

  • osiem książek po polsku, w tym jedna (ale za to jaka!) polskiego autora,
  • trzy książki po angielsku,
  • dwie mangi po japońsku.

      Zacznijmy może od książek zdobytych u rodzimych wydawców. Bonito.pl jak zwykle przyciągnęło mnie promocjami i niskimi cenami, w związku z czym skusiłam się na tak promowaną i, co tu dużo nie mówić, pięknie wydaną "Kirke" Madeline Miller, nowe wydanie "Pikniku pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay (którego na zdjęciu nie ma, gdyż razem z jeszcze jedną książką powędrował do mojej siostry, która dla odmiany wakacje ma i może się zaczytywać do woli), a także szaloną opowieść Chiny Miéville'a pod tytułem "Kraken", która kusiła mnie już od pewnego czasu, kiedy to przeczytałam o niej na blogu POZAŚWIATY. Z tej trójki dwie książki udało mi się już przeczytać, a ciekawych mojej opinii zapraszam do przeczytania recenzji, które znajdziecie w linkach pod tytułami.

   Mam wrażenie, że ostatnimi czasy na moim blogu pełno jest zachwytów nad tytułami wydanymi przez wydawnictwo Vesper, zarówno ze względu na ich wybór, jak i ogromną pracę w wydania włożoną. W lipcu zawitały do mnie trzy tytuły pochodzące z tego wydawnictwa. Pierwszym jest "Egzorcysta" Williama Petera Blatty'ego, już przeczytany i oddany siostrze. Kolejnym, także przeczytanym tytułem jest "Inwazja porywaczy ciał", klasyka horroru science-fiction Jacka Finneya. Do przeczytania została mi już tylko cegiełka Stefana Grabińskiego pod tytułem "Muzeum dusz czyśćcowych", na którą tak naprawdę cieszyłam się najbardziej, ale ze względu na rozmiary musiałam ją zostawić na miesiąc bardziej sprzyjający czytaniu. Niemniej jednak mam nadzieję, że uda mi się do niej sięgnąć jak najszybciej, może już w sierpniu, a na pewno nie później niż we wrześniu.

   Ostatnimi z polskojęzycznych zakupów był "Cień rycerza" Sebastiena de Castella oraz "Upadek króla Artura" J.R.R.Tolkiena. Tego pierwszego już czytam, bo lekkie to i nie wymagające dużego skupienia, mam nadzieję skończyć do końca tygodnia i podzielić się z Wami moją opinią. Oprócz tego przyniosłam z pracy dwie książki zostawione w pracowniczej biblioteczce przez członków załogi. Philip K.Dick w przepięknym, choć pozbawionym obwoluty wydaniu "Valisa" i anglojęzyczny "Dragon" Clive'a Cusslera, króla sensacji niezbyt wysokich lotów, ale za to jakże szybkiej w czytaniu. Nie mogłam się oprzeć i tych książek nie przygarnąć, choć Cusslera prawdopodobnie po przeczytaniu odniosę na miejsce, niech kto inny znajdzie mu miejsce na półce.

   Ostatnimi z zakupów stricte książkowych były angielskojęzyczne książki zamówione na BookDepository. Ile ja się na nie naczekałam, ile naprzeklinałam na pocztę polską, a zwłaszcza panów listonoszów, którym nawet awizo w skrzynce się nie chce zostawić, przez co muszę za każdym razem iść na pocztę i dopytywać się, czy przypadkiem nie ma dla mnie przesyłki, a miła pani z okienka sprawdza w swoim zeszyciku i okazuje się, że owszem, przesyłka od tygodnia siedzi sobie grzecznie w szafie i czeka na zmiłowanie. Też macie takie denerwujące przygody pocztowe? 

   W każdym razie tym razem zdecydowałam się na tytuły, które tylko obiły mi się o uszy, ale brzmiały ciekawie. "Neverworld Wake" to najnowsza powieść Marishy Pessl, tej od "Nocnego filmu", pierwsza w jej dorobku powieść z gatunku YA. Przeczytałam i mam mieszane odczucia, więcej w recenzji, którą napiszę po powrocie z Japonii. Za to "Dead Mountain" Donniego Eichara bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, o czym możecie przekonać się o tu. Do przeczytania został mi tylko grubasek Turtona Stuarta "The Seven Deaths of Evelyn Hardcastle", o którym wiem niewiele, ale za to pięknie się na podłodze prezentuje.

   Na zakończenie tego potwornego book haula zostawiłam sobie mangi. Pierwszą z nich jest 32 tomik "Haikyuu!!", którego nadal nie przeczytałam, gdyż kolejna część wyjdzie na dniach, na początku sierpnia, w związku z czym planuję zrobić sobie maraton z siatkarskimi chłopcami. Drugą mangą jest pierwszy tomik "Yūkoku no Moriarty" (co można przetłumaczyć na "Patriota Moriarty"), o której wiem tyle, że jest to opowieść o Sherlocku Holmesie, ale z Moriartym jako protagonistą. Brzmi ciekawie, kreska jest przyjemna dla oka, postaram się coś więcej o tej mandze opowiedzieć, jak już ją przeczytam (może przy okazji maratonu z "Haikyuu!!"?). W każdym razie już zacieram ręce, bo dawno nie miałam okazji przeczytać żadnej mangi i trochę zaczyna mi tego brakować.

   Tak oto prezentuje się lipcowy szał zakupowy w wykonaniu Chmurzastego. Znacie którąś z tych pozycji? Mieliście okazję przeczytać lub macie w planach? Dajcie znać, jak wyglądają Wasze stosiki do przeczytania (łagodniejsza nazwa dla stosików hańby).




sobota, 4 sierpnia 2018

Klasycznie i kosmicznie - Jack Finney "Inwazja porywaczy ciał"

   Kojarzycie Kirimę z Misieczytaniepodoba i jej wyzwanie czytelnicze "Czytamy klasykę"? Genialna ta kobieta wpadła na świetny sposób, jak zabrać się za czytanie tak zwanej klasyki. Piszę tak zwanej, bo nie ogranicza się ona do kanonu literatury światowej za Klasykę przez duże K uważanego, lecz obejmuje wszystkie możliwe gatunki, od kryminału, poprzez tradycyjnie pojmowaną klasykę, do fantastyki i science-fiction włącznie. Ja wybrałam opcję kwartalną, bo ani mnie specjalnie do klasyki nie ciągnie, ani nie mam za dużo czasu na książki, które nie są w moim topie chcę-przeczytać. Tym większe moje zdziwienie, gdy okazało się, że przez ostatnie dwa miesiące przeczytałam więcej książek, które wyzwanie mogłyby spełnić, niż przez ostatni rok. Duża w tym zasługa wydawnictw, które raz po raz raczą nas cudownymi wznowieniami kanonu literatury. Jednym z nich jest wydawnictwo Vesper, o którego trzecim pod rząd przeczytanym przeze mnie cudownym wydaniu będzie ten wpis.

  "Inwazja porywaczy ciał" Jacka Finneya nie jest literaturą nie wiadomo jak wysokich lotów, co więcej sam tytuł ma swoje miejsce raczej w klasyce filmowej, ponieważ na podstawie powieści Finneya powstał w 1956 roku horror s-f, który doczekał się również remake'u w roku 1978. Ja jednak uważam, że książka Finneya do klasyki swojego gatunku należy, mało który wielbiciel horroru bowiem o inwazji kosmicznych kokonów nie słyszał.

   Dla tych, którzy z tytułem stykają się po raz pierwszy, co nieco o fabule. "Inwazja porywaczy ciał" opowiada dokładnie o tym, o czym może opowiadać książka tak zatytułowana. Małe amerykańskie miasteczko opanowane zostaje przez dziwną epidemię: niektórzy ludzie zaczynają twierdzić, że ich najbliżsi - rodzina, przyjaciele - nie są sobą. Miejscowy lekarz, Miles Bennell natyka się na coraz więcej takich przypadków, a pierwszym wśród nich jest kuzynka dawno niewidzianej przyjaciółki Bennella, Becky. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się zwykłą bzdurą, samonapędzającą się histerią tłumu, okazuje się być czymś o wiele groźniejszym i bardziej przerażającym, zwłaszcza po odkryciu przez bohaterów dziwnych, niedokończonych ciał i białych kokonów.

   Jack Finney napisał swój horror science-fiction w 1954 roku i pod pewnymi względami da się to odczuć, nawet nie w samym prowadzeniu fabuły i akcji, lecz w kreacji bohaterów, a przede wszystkim postaci kobiecych. Ach, ten stary, dobry seksizm, w latach pięćdziesiątych miał się bardzo dobrze. Bohaterki "Inwazji" (mamy ich całe dwie), Becky i Theodora, przez większą część trwania książki zajęte są omdlewaniem ze strachu, drżeniem, wzdychaniem i ogółem byciem damami w opałach, które koniecznie trzeba uratować, i które są głównym motorem działań dzielnych panów. Zauważcie, że głównymi bohaterami męskimi są lekarz i pisarz, czyli mężczyźni bynajmniej z Rambo się nie kojarzący. Mimo to z byciem męskimi mężczyznami radzą sobie bardzo dobrze. A jednak wiecie co? Jakoś nie przeszkadzało mi to tak strasznie, jak we współczesnej fantastyce (na Was patrzę, panowie Brett i Weeks!), wręcz dodawało lekkiego smaczku całej historii i pomagało mi przenieść się w czasy rozkloszowanych sukienek w grochy i sweterków w serek.

   Sama opowieść o kosmicznych najeźdźcach, inteligentnych, żyjących kokonach (włóknach?) opowiedziana jest zaskakująco humorystycznie i lekko, i właściwie nie wzbudza w czytelniku wielkiego strachu, chyba że ten wyobrazi sobie, jak sam zachowałby się w sytuacji, w jakiej postawieni są bohaterowie opowieści. Wtedy po plecach przechodzą ciarki przerażenia, jak bowiem poradzić sobie ze świadomością, że ukochana osoba, mimo że zachowuje się i mówi tak jak zawsze, mimo że ma wszystkie swoje wspomnienia, nie jest tą samą osobą? Co gorsze, nikt inny nie dostrzega w niej nic dziwnego, a wręcz spogląda podejrzliwie na Ciebie i z dobroci serca radzi Ci iść do psychologa. Bohaterowie książki Finneya radzą sobie jednak całkiem nieźle, a w końcu udaje im się uratować świat (tak, wiem, spoiler, ale naprawdę, ważniejsze jest jak im się to udaje, a nie że się udaje).

   Podsumowując, "Inwazja porywaczy ciał" zapewniła mi świetną zabawę w podróży pociągiem, była bowiem lekturą lekką, miejscami z dreszczykiem, a na dodatek całkiem niegłupią. I choć w oczy kłuje nieco kompletna nieprzydatność bohaterek, nie zestarzała się ta opowieść tak bardzo, jak można by przypuszczać. Plusem jest również przepiękne wydanie, raz jeszcze wydawnictwu Vesper należą się ogromne brawa! Przyjemna w dotyku faktura okładki, nawiązująca do niej zakładka do książki, a także znakomicie oddające atmosferę opowieści ilustracje (a jest ich naprawdę sporo), to wszystko sprawiło, że "Inwazja porywaczy ciał" przynosi nie tylko ciekawą historię, ale i wspaniałe doznania estetyczne.



tytuł: Inwazja porywaczy ciał
tytuł oryginału: The Body Snatchers
autor: Jack Finney
tłumaczenie: Henryk Makarewicz
ilustracje: Piotr Herla
liczba stron: 220



ocena: ★★★☆☆ 1/2