sobota, 28 lipca 2018

Tragiczna wyprawa w góry Ural - Donnie Eichar "Dead Mountain"

   Wędrowanie wśród szczytów, wspinaczka wysokogórska, przeprawa przez trudno dostępne tereny - nawet teraz, z wysokiej klasy sprzętem na podorędziu, stanowią ogromne wyzwanie fizyczne i psychiczne, łatwo więc sobie wyobrazić, jak wielkim samozaparciem i odwagą musieli wykazywać się ludzie, którzy podejmowali ten trud kilkadziesiąt nawet lat temu. Tym bardziej, że górska przyroda i pogoda potrafią być kapryśne i okrutne, zwłaszcza zimą. Ile to już ofiar pochłonęły przepiękne, lecz niedostępne szczyty i zdradliwe rozpadliny! Nawet niższe stoki potrafią być śmiertelnie niebezpieczne w specyficznych warunkach pogodowych, o czym przekonali się na własnej skórze bohaterowie historii przedstawionej w opowieści o "Martwej Górze".

   Książka Donniego Eichara "Dead Mountain: The Untold True Story Of The Dyatlov Pass Incident" poświęcona jest wyprawie w góry Uralu dziewięciu młodych ludzi, która niestety skończyła się tragicznie, a na dodatek powód śmierci wędrowców przez dziesiątki lat owiany był tajemnicą, niezliczonymi teoriami spiskowymi, a nawet plotkami o UFO. W luty 1959 roku dziesięciu przyjaciół z Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku, doświadczonych wspinaczy i wędrowników, wyruszyło w góry Uralu, by zdobyć szczyt Otorten. Trasa, którą sobie zaplanowali, w zimowych warunkach należała do najtrudniejszych możliwych. Grupa, składająca się początkowo z ośmiu mężczyzn i dwóch kobiet, zmniejszyła się o jedną osobę, kiedy Jurij Judin zmuszony był do porzucenia wędrówki ze względów zdrowotnych. Pozostała dziewiątka dotarła niemal do celu podróży, lecz ze względu na trudne warunki pogodowe musiała rozbić obóz na zboczu góry Chołatczachl (tytułowa Martwa Góra w języku tubylców). Tam Igor Diatłow i jego przyjaciele zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, a poszukiwania i następujące po nich śledztwo toczone w sprawie ich śmierci dostarczały coraz to nowych tajemnic.

   Donnie Eichar, amerykański producent filmowy i telewizyjny, zafascynowany historią przełęczy Diatłowa postanowił spróbować dojść do przyczyn śmierci uczestników wyprawy (a raczej okoliczności, w których ona nastąpiła), zapoznając się z dostępnym materiałem dowodowym, rozmawiając z rodzinami ofiar i Judinem, a także wybierając się w podróż śladami zmarłych studentów i konsultując wyniki swoich wypraw ze specjalistami w różnych dziedzinach. Do jakich wniosków doszedł, nie będę Wam zdradzać, ale brzmią one całkiem przekonująco, a zarazem zaprzeczają wszelkiego typu hipotezom o podłożu spiskowym czy paranormalnym.

   Co podobało mi się w książce najbardziej, to sposób, w jaki autor przybliża nam sylwetki uczestników tragicznej wyprawy, posługując się fragmentami ich pamiętników, dużą ilością zdjęć oraz obrazem wyłaniającym się ze wspomnień ich rodzin i przyjaciół. Robi to w niezwykle prosty, sympatyczny i przekonujący sposób, malując przed nami portrety zwykłych młodych ludzi, zapalonych turystów i przede wszystkim przyjaciół na dobre i złe. Wydaje mi się, że był to chyba najlepszy sposób na uczczenie ich pamięci i opowiedzenie o ich ostatnich chwilach.

   Książka podzielona jest na rozdziały poświęcone samej wyprawie, rozdziały dotyczące akcji poszukiwawczej i następującemu po niej śledztwu, a także dziejącej się współcześnie podróży Eichara do Rosji i próbom rozwikłania zagadki przełęczy Diatłowa. Dzięki temu czytelnik nie gubi się w zalewie rosyjskich nazwisk i dat, w czym pomagają również znajdujące się na końcu książki wykaz osób i chronologiczna lista wydarzeń. Ogromnym plusem są również dziesiątki archiwalnych zdjęć, na których widzimy uśmiechniętych i wygłupiających się młodych ludzi, którzy tak naprawdę niczym nie różnią się od dzisiejszych studentów wypełnionych radością życia i wiarą w siebie. Zresztą książka jest świetnie wydana: pod obwolutą znajduje się twarda okładka z reprodukcją zdjęcia góry Chołatczachl, a śnieżnobiałe strony i czcionka przypominają nieco dokumenty pisane na maszynie.

   Rekonstrukcja ostatnich chwil grupy Diatłowa i ostateczna teoria Donniego Eichara na temat tego, co ich spotkało, zawarta jest w ostatnim rozdziale książki. Brzmi przekonująco, podparta jest naukowymi badaniami, ale pamiętać należy, że nigdy tak naprawdę nie dowiemy się, czy jest tą prawdziwą. Zbyt wiele czasu minęło od tamtych wydarzeń, zbyt wiele nieścisłości pojawiło się chociażby w sprawie datowania wydarzeń, nie mniejszą przeszkodą jest również nieudostępnienie dziennikarzom śledczym niektórych państwowych informacji niejawnych. Niemniej jednak ja osobiście po zakończonej lekturze poczułam się usatysfakcjonowana historią przedstawioną przez Eichara i nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na Martwej Górze.



tytuł:  Dead Mountain: The Untold True Story Of The Dyatlov Pass Incident
autor: Donnie Eichar
wydawnictwo: Chronicle Books
liczba stron: 288



ocena: ★★★☆☆ 1/2

Mnie tam bardziej przerażał Freddy Krueger, ale Regan też daje radę - William Peter Blatty "Egzorcysta"

   Od zarania dziejów otaczają człowieka zjawiska, których nie potrafi wytłumaczyć, a tym samym budzą one w nim niepokój i strach. Kiedyś takimi przerażającymi wydarzeniami mogły być burze i pioruny, potem dziwaczne choroby i magia, a teraz złapany przez internetową kamerkę cień istoty za naszymi plecami. Co ciekawe, synonimem niewytłumaczalnego najczęściej stawało się zło. Nieznane zjawiska natury? To na pewno działalność rusałek, elfów czy innych istot ponadnaturalnych, z których wszystkie czaiły się na biednego człowieka. Dziwne zachowanie dziecka spowodowane nieznaną chorobą? Z pewnością mamy do czynienia z opętaniem przez złego ducha. Religia prawie zawsze była w stanie dostarczyć "wytłumaczenia", stąd wszelkiego typu obrzędy szamanów, ofiary składane rozgniewanym bóstwom, a także egzorcyzmy. Te ostatnie od zawsze rozbudzały wyobraźnię chrześcijańskiego Zachodu, ale to ekranizacja opartej na faktach opowieści Williama Petera Blatty'ego przeraziła miliony.

   "Egzorcysta" Blatty'ego opowiada historię małej Regan i jej matki Chris, będącej znaną aktorką. W ręce dziewczynki wpada tabliczka do oujia, przez którą nawiązuje ona kontakt z bytem, znanym jej pod imieniem Kapitana Howdy'ego. Od tego momentu w życiu matki i córki zaczyna się dziać wiele paranormalnych rzeczy, coraz bardziej przerażających i wyniszczających organizm Regan, których wytłumaczenia nie jest w stanie dostarczyć medycyna i psychiatria. W końcu zrozpaczona Chris zwraca się o pomoc do ojca Karrasa, a ten po wewnętrznej walce z samym sobą staje do potyczki z demonem, który opętał dziewczynkę.

   Od czasów słynnej ekranizacji, a dla czytelników nawet wcześniej, stała się Regan jednym z symboli współczesnego horroru. Wizja dziecka, które stopniowo traci swoje człowieczeństwo i zamienia się w przerażającą, wymiotującą ohydną mazią i "mówiącą głosami" istotę na zawsze zapisała się w pamięci wielu wielbicieli gatunku. Teoretycznie bowiem boimy się wielu rzeczy:  duchów, zjaw, upiorów, ubranych w sweter w zielono-czerwone pasy poparzonych mężczyzn ze snów, ale to diabeł i demony zawsze królowały na szczycie chrześcijańskiego panteonu zła.

   I teraz muszę się do czegoś przyznać - mimo, że widziałam "Egzorcystę" dzieckiem będąc, Pazuzu siedzący w Regan nie był mnie w stanie zbytnio przerazić. Dlaczego? Ano dlatego, że prawdziwym strachem napełniały mnie zawsze istoty i zjawiska, które dostrzega się kątem oka, których obecność wyczuwa się w pustym pokoju. Demon z "Egzorcysty" natomiast daje czytelnikowi/widzowi po twarzy, wołając "ja, ja, patrz, jaki jestem straszny, bój się mnie, do czorta!". Gdzie ta nuta niepewności, gdzie niepokój, który odczuwasz głęboko w kościach przy zetknięciu z niewiadomym?

   Wszystko, co wyżej napisałam, nie wpływało na nieopuszczające mnie uczucie obrzydzenia i fascynacji zarazem, gdy czytałam opis coraz ciekawszych i bardziej groteskowych zmian zachodzących w dziewczynce. Trzeba Blatty'emu przyznać, wyobraźnię miał ogromną (nie wiem, na ile opisy te czerpały z zapisów dotyczących rzeczywistych egzorcyzmów odprawionych w latach czterdziestych XX wieku na chłopcu znanym jako Roland Doe). Dreszczyk strachu był może nieobecny podczas czytania, ale dreszczyk obrzydzenia czuję do dzisiaj. Myślę jednak, że dla głęboko wierzących chrześcijan opętanie przez diabła to najstraszliwsza i najbardziej przerażająca rzecz, jaka może człowiekowi się przytrafić, a tym samym książka Williama Petera Blatty'ego z pewnością będzie ich w stanie głęboko poruszyć i przestraszyć.

   Na zakończenie dwa słowa na temat wydania. Vesper to wydawnictwo, które zachwyciło mnie już kilkakrotnie, ostatnio dzięki cudownemu "Terrorowi" Dana Simmonsa. "Egzorcysta" również nie odbiega poziomem od wymienionej przed chwilą pozycji. Regan na okładce przeraża, świetne tłumaczenie pozwala wciągnąć się w historię, a dodatkowa scena i rozbudowane zakończenie to bez wątpienia smakołyk dla wielbicieli historii opętanej dziewczynki. Warto wydać te kilkadziesiąt złociszczy, by cieszyć oczy takim skarbem.

   Nie tak dawno czytałam "Dziecko Rosemary", również poruszające tematykę diabelską i muszę przyznać palmę pierwszeństwa tamtej opowieści, nawet nie tyle ze względu na treść, ile ze względu na sposób prowadzenia narracji i tak przeze mnie lubiane niedopowiedzenia i atmosferę niepokoju. Jest to jednak ocena zupełnie subiektywna, dlatego bierzcie "Egzorcystę" do ręki i sami przekonajcie się, czy opowiedziana w nim historia nie pozwoli Wam wyłączyć światła w pokoju w obawie przed czającym się w cieniu złem.



tytuł: Egzorcysta
tytuł oryginału: The Exorcist: 40th Anniversary Edition
tłumaczenie: Dagmara Chojnacka, Jan Kałuża
wydawnictwo: Vesper 
liczba stron: 356


ocena: ★★★☆☆

środa, 25 lipca 2018

Piknik wśród dziwnych formacji skalnych? Lepiej podziękować - Joan Lindsay "Piknik pod Wiszącą Skałą"

   Nie oglądam telewizji, odbiornika telewizyjnego nie posiadam już od ponad trzynastu lat i bardzo mi z tym dobrze. Szkoda mi czasu na ogłupiające programy, wiadomości mogę przejrzeć w internecie, nie mówiąc już o oglądaniu filmów w domowym zaciszu bez denerwujących reklam past do zębów i proszków do prania. Kiedyś jednak, gdy byłam dzieckiem, telewizja była jedynym dostarczycielem filmowych przeżyć rodem z Zachodu czy Wschodu. Do dziś pamiętam cykl filmowy w czwartkowe bodajże wieczory, kiedy to można było oglądnąć perełki kina, takie jak "Siódmą pieczęć" Bergmana czy "Siedmiu samurajów" Kurosawy. Co tydzień siadałam przed starym, czarno-białym telewizorem w kuchni i z rozkoszą pochłaniałam arcydzieła kinematografii światowej. Jednym z filmów puszczonych w tym cyklu był "Piknik pod Wiszącą Skałą" w reżyserii Petera Weira. Film dziwny, nastrojowy i trochę niezrozumiały, wywarł wtedy na mnie duże wrażenie. Niestety, przy ponownym seansie kilkanaście lat później okazało się, że nie do końca wytrzymał próbę czasu (przede wszystkim pod względem muzyki, a także sposobu kręcenia niektórych scen). Gdy na rynku pojawiło się wznowienie książki Joan Lindsay, na podstawie której nakręcono film, postanowiłam przeczytać ją i przekonać się, jak bardzo ekranizacja odbiega/jest podobna do książki, a także czy wersja oryginalna również trącić będzie myszką.

   "Piknik pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay opowiada historię grupki uczennic elitarnej pensji dla dziewcząt pani Appleyard, które w ramach relaksu razem z dwoma nauczycielkami wyruszają na piknik pod rzeczoną Wiszącą Skałę - wulkaniczny masyw wyrastający wśród australijskich równin, miejsce urokliwe, choć dziwne i niebezpieczne. Po lunchu, w rozleniwiającym upale, czwórka dziewcząt wyrusza na krótką wędrówkę pod Skałę, z której tylko jedna z nich wraca w stanie ogólnego przerażenia i rozhisteryzowania. Okazuje się również, że w tak zwanym międzyczasie zniknęła jedna z nauczycielek, a wielodniowe poszukiwania nie przynoszą żadnej odpowiedzi i wytłumaczenia, gdzie i dlaczego zaginęły dziewczęta i panna McCraw. Tajemnica goni tajemnicę, a odnalezienie jednej z uczennic wprowadza jeszcze większe zamieszanie. Okazuje się bowiem, że dziewczę nie pamięta nic ze swojej wędrówki.

   Zacznę może od tego, że tym, co najbardziej mnie zaskoczyło podczas czytania było to, jak zabawną jest ta bądź co bądź ponura opowieść. Język pani Lindsay wypełniony jest subtelnym humorem, autorka raz za razem mruga do czytelnika i uśmiecha się z przekąsem, zawoalowanym i nieoczywistym, ale wszechobecnym w całej książce. Ileż to razy prychnęłam podczas czytania dialogów między bohaterami, czy podczas opisów interakcji między nimi! W filmie uśmiech wywoływały tylko cukierkowe do granic możliwości zachowania pensjonariuszek i bardzo nietypowa przyjaźń Michała i Alberta, głównej męskiej dwójki bohaterów.

   Co do samej historii, to podobnie jak w ekranizacji, tak i w wersji książkowej towarzyszy nam uczucie dziwności i niepokoju, a po plecach od czasu do czasu przebiegają ciarki, gdy wyobrazimy sobie duszne, gorące lato, rozpalone skały i dziewczęta w jasnych, zwiewnych sukienkach (tak bardzo przypominających paniczowi Michałowi łabędzie), najpierw zapadające w nienaturalny sen, a potem z nieobecnym wyrazem twarzy zmierzające ku nieznanemu. Od razu zaznaczam, że zagadka Wiszącej Skały nie znajduje wytłumaczenia i do końca nie poznamy prawdy o losie Mirandy, Marion i panny McCraw. Dla tych, którzy oczekują odpowiedzi na pytania o to, co się stało, może być to dużym zawodem i czynnikiem ujmującym uroku (tudzież sensu) historii. Ja jednak lubię pozostawać w stanie zawieszenia i domysłów, dlatego też "Piknik" pod tym względem mnie nie zawiódł.

   Przy całej swojej niedopowiedzianości, historia przedstawiona w książce ma o wiele więcej sensu niż ta w wersji filmowej. Śledzimy bowiem, jak zniknięcie dziewcząt, niczym kamień rzucony w wodę, wzbudza rozszerzający się okrąg na wodzie, gdzie każde kolejne wydarzenie, każde nieszczęście, które się zdarzy, ma swoje źródło w poprzednim, gdzie zachowania nauczycielek pensji, pozostałych uczennic, a przede wszystkim pani Appleyard zdają się nieuchronnym efektem nieszczęsnego pikniku. Joan Lindsay pokazuje również, że jeden niewielki kamyk wzburzyć może taflę nawet najbardziej spokojnego jeziora, a zaniepokojeni, zdumieni i zestresowani ludzie potrafią posunąć się niekiedy to naprawdę zaskakujących i przerażających rzeczy.

   Na zakończenie parę słów na temat samego wydania książki przez wydawnictwo Replika. Trzymanie "Pikniku" w rękach to sama przyjemność, twarda okładka i duża czcionka ułatwiają czytanie w metrze i autobusie, a ilustracja w cudowny sposób nawiązuje do treści książki i atmosfery opowieści. Wielkie brawa dla tłumacza Wacława Niepokólczyckiego za oddanie subtelnego poczucia humoru autorki.

   Wszystkim tym, którzy chcą poznać dziwaczną opowieść o Wiszącej Skale, polecam sięgnąć najpierw po książkę, a dopiero potem zmierzyć się z ekranizacją, dzięki temu wszystko, co dzieje się w filmie, będzie miało więcej sensu. Ci, którzy lubią duszną, zagadkową atmosferę i nierozwiązane zagadki, na pewno się na "Pikniku pod Wiszącą Skałą" nie zawiodą.


   Książkę zaliczam do wyzwania czytelniczego Kirimy "Czytamy klasykę".





tytuł: Piknik pod Wiszącą Skałą
autor: Joan Lindsay
tłumaczenie: Wacław Niepokólczycki
wydawnictwo: Replika
liczba stron: 287



ocena: ★★★☆☆ 1/2

poniedziałek, 16 lipca 2018

Polski thriller medyczny? Zawsze musi być ten pierwszy raz - Thomas Arnold "Horyzont umysłu"

   Od kiedy założyłam bloga, o wiele częściej zdarza mi się czytać książki z gatunków innych niż moja ukochana fantastyka. Właściwie jedynym rodzajem literackim, który jeszcze się tu nie pojawił i nikła jest nadzieja, że kiedyś się pojawi, jest romans. Ostatnimi czasy wpadło za to w moje ręce sporo kryminałów i thrillerów, bo była i "Kobieta w oknie", i "Nocny film", a z polskich utworów "Negatyw" Szymańczaka. Tym razem, dzięki uprzejmości autora, zmierzyłam się z thrillerem medycznym, po który to gatunek ostatni raz sięgnęłam za czasów licealnych, kiedy to zaczytywałam się w "Śpiączce" czy "Mózgu" Robina Cooka. Zmierzyłam się i wyszłam z tej potyczki przyjemnie zaskoczona.

   "Horyzont umysłu" Thomasa Arnolda, polskiego pisarza pochodzącego z Rybnika, dzieje się w zupełnie niepolskich realiach, bo w Cleveland w Stanach Zjednoczonych. Wypadek samochodowy znanego prawnika i jego żony uruchamia lawinę zdarzeń, z którą przyjdzie zmierzyć się detektywowi Davidowi Rossowi i jego współpracownikom. Sprawa wydawałoby się zupełnie przeciętna zatacza coraz szersze kręgi, przez miejscowy szpital i klinikę do ogromnego koncernu farmaceutycznego, mającego dziwne powiązania z zagranicznymi, szemranymi biznesami włącznie. Oj, napracuje się Ross, napracuje, i nie wyjdzie z tej przygody bez szwanku na ciele i duszy.

   Przed rozpoczęciem czytania byłam nastawiona do "Horyzontu" umiarkowanie optymistycznie z lekką nutką obawy. Thriller jest bowiem gatunkiem, który bardzo lubię, ale który bardzo często nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Tutaj na dodatek mamy do czynienia nie dość, że ze specyficzną jego odmianą, to jeszcze polskiego autora, o którym wcześniej nie słyszałam i którego poznałam dzięki jego akcji na mediach społecznościowych dotyczącej poszukiwania recenzentów. Zaczęłam więc czytać tę opowieść ostrożnie i nie nastawiając się na wiele. Jakże miło się rozczarowałam! Nie jest to książka idealna, bynajmniej, ale przy czytaniu bawiłam się naprawdę nieźle i udowodniła, że thriller medyczny w polskim wykonaniu też może być kawałem niezłej literatury.

   Co przemawia na plus tej pozycji? Przede wszystkim bardzo sprawne pióro pisarza. Widać, że Thomas Arnold ma przede wszystkim smykałkę do naturalnie brzmiących i zaskakująco zabawnych dialogów, a mimo to opisy sytuacji i okoliczności nie są u niego potraktowane po macoszemu. Wiecie, jak to jest, gdy książka opiera się na samych niemal dialogach, a tło akcji to dwie linijki na doczepkę, żeby nie było? Tutaj na szczęście przez większość książki panuje między nimi równowaga, dzięki czemu łatwo wyobrazić sobie otoczkę dziejącej się akcji, równocześnie poznając bohaterów, kim są i jakie motywacje nimi kierują.

   Nie można również przyczepić się do fabuły, która rozwija się logicznie, a przy tym ma parę zaskakujących zwrotów. Nie czytałam pozostałych książek pana Arnolda, lecz te parę nawiązań, które pojawiają się to tu, to tam, na szczęście nie przeszkadzały mi w zrozumieniu, co się dzieje. Dla wielbicieli przygód detektywa Rossa natomiast na pewno będą one dodatkowym, przyjemnym smaczkiem.

   W "Horyzoncie" wreszcie mamy do czynienia z detektywem, który nie jest rozwiedziony, nie ma problemów wychowawczych z nastoletnimi dziećmi, a przede wszystkim nie chleje alkoholu w każdej wolnej chwili. Co więcej, David Ross nie jest również nieomylnym supermanem, nie raz i nie dwa chwytałam się za głowę w odpowiedzi na głupie błędy, które popełniał w trakcie trwania śledztwa. Bardzo to było ludzkie i naturalne, a że obawiałam się niekiedy o pomyślne rozwiązanie sprawy, to inna para kaloszy.

   Żeby nie było, minusów też parę znalazłam. Po pierwsze autor powinien w moim odczuciu popracować nieco nad prowadzeniem narracji. Jeżeli rozdział czy podrozdział poświęcony jest konkretnej osobie, to niech tak będzie przez cały czas jego trwania. Tymczasem w "Horyzoncie" wielokrotnie miało miejsce przeniesienie perspektywy narracyjnej z bohatera na jego rozmówcę na parę linijek, bez chociażby oddzielenia ich akapitem. Myślałam sobie wtedy, że lepiej by było, gdyby pisarz posłużył się narratorem wszechwiedzącym, dzięki czemu uniknąłby tych rażących zmian.

   Po drugie, gdzieś tak od dwóch trzecich książki rozwój fabuły przyspieszył na rzecz akcji, pozostawiając w tyle logikę. Wydarzenia działy się jedno po drugim, oby szybciej i efektowniej, a ja łapałam się na tym, że zaczyna mnie to męczyć, że chciałabym więcej wiedzieć na temat tego, jak i dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Samo zakończenie, choć dosyć zaskakujące, ucierpiało na swojej skrótowości. Ot, zdarzyło się coś, potem wszyscy podają sobie ręce, a ostatnie cztery strony, które miały w zamyśle zszokować czytelnika, mnie i owszem, zaskoczyły, ale efektu "wow" nie było.

   Cieszę się, że dostałam tę książkę do zrecenzowania, bo prawdopodobnie nigdy bym po nią sama nie sięgnęła i sporo bym przez to straciła. Thomas Arnold zapewnił mi parę godzin dobrej zabawy, bardziej nawet sensacyjnej niż thrillerowej, z czym zresztą nie mam problemów. I choć nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie polubiłam bohaterów "Horyzontu umysłu", to z pewnością nie miałabym nic przeciwko ponownemu z nimi spotkaniu.


tytuł: Horyzont umysłu
autor: Thomas Arnold
wydawnictwo: Wydawnictwo Vectra
liczba stron: 416


ocena: ★★★☆☆ 1/2

czwartek, 12 lipca 2018

☆ミ Hip hip hurra!'owy blog okołourodzinowy ☆ミ

   Drodzy Odwiedzający, dziś mam dla Was króciutki wpis urodzinowy. Tak, tak, Chmurzaste zaczytanie skończyło roczek! Nie mogę uwierzyć, że blog założony z ogromnymi chęciami, ale i dużym prawdopodobieństwem szybkiego końca, nadal trwa i się rozwija. Co więcej, choć ilość wpisów fluktuuje, a ostatnimi czasy odrobinę spadła ze względu na brak czasu, kolejne recenzje pojawiają się przynajmniej parę razy w miesiącu i nie zanosi się na to, by moja ochota na ich pisanie zmalała.


   Przez pierwszy rok istnienia bloga pojawiło się na nim sto cztery wpisy, z czego tylko jeden nie był wpisem książkowym, a filmowym. Oprócz paru tagów, pełniących przede wszystkim rolę tzw. zapchajdziur, reszta wpisów to w większości recenzje oraz comiesięczne podsumowania i book haule. Tytuł najpopularniejszego wpisu przypada "Kobiecie w oknie" A.J.Finna, zaraz za nim plasują się recenzje "Terroru" Dana Simmonsa i "Thunderhead" Neala Shustermana.

   Chmurzaste zaczytanie zyskało czterdziestu pięciu wspaniałych Obserwatorów. Dziękuję Wam bardzo serdecznie i mam nadzieję, że potowarzyszycie mi również każdego kolejnego roku! 💖 💗 💕


   Cudowni blogerzy książkowi, których sama obserwuję, stali się inspiracją do stworzenia strony fejsbukowej Chmurzastego zaczytania, a niedawno również konta na Instagramie, który przynosi mi zdumiewająco wiele radości. Wreszcie mam miejsce, dzięki któremu w wolnych chwilach oddaję się swojej fotograficznej pasji i w które mogę bezkarnie wrzucać zdjęcia książek (i Kłaczka❤).


   Przez ten rok rozwinęłam się nie tylko jako recenzentka książkowa, ale także jako czytelniczka. Wychodzę poza swoją strefę komfortu, czytając książki z gatunków innych niż moja ukochana fantastyka. Po wiele z nich nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie ten blog i Wy, drodzy Odwiedzający. Raz jeszcze dziękuję Wam z całego serca, że jesteście!

   Mam nadzieję, że kolejne lata Chmurzastego zaczytania przyniosą nowe wyzwania, nowe znajomości i ogrom nowych, ciekawych i wciągających odkryć książkowych. Mam również nadzieję, że będziecie mi w tej podróży towarzyszyć 😍

poniedziałek, 9 lipca 2018

Macki, piromancja i dużo formaliny - China Miéville "Kraken"

   Wiecie, czym jest new weird? To taki dziwny gatunek literacki, który zostawia czytelnika w stanie permanentnego zdziwienia i objawia się w postaci rysunkowych znaków zapytania wokół jego głowy. Połączenie starej, dobrej fantastyki we wszystkich jej przejawach (włączając w to science-fiction i urban fantasy) z horrorem, opowieścią supernatural i wszystkim, co dziwne i nie z tej ziemi w głowie autora. Dla kogoś, kto nie lubi takiego gatunkowego dziwoląga, książka w tym gatunku będzie prawdopodobnie straszliwą torturą. Dla mnie natomiast, jako wielbicielki Lovecrafta, pulpowych opowiastek horrorowych i ogólnego wariactwa literackiego, to coś, przy czym świetnie się bawię. Nawet jeśli natłok znaków zapytania nad moją głową przypomina chmurę gradową, a na twarzy gości wyraz permanentnego niemal zagubienia.

   Jakby tu w skrócie opowiedzieć, o czym jest "Kraken" Miéville'a? Hmmm, może tak: wyobraźmy sobie londyńskie muzeum, w którego trzewiach istnieje sala, w której istnieje ogromny słój z idealnie zakonserwowaną kałamarnicą olbrzymią. A teraz wyobraźmy sobie, że ów słój, zdolny pomieścić ponad ośmiemetrowego stwora, znika z muzeum w niewyjaśniony sposób. Wyobraźmy sobie wyraz przerażenia i zdumienia na twarzy jednego z kustoszów, Billy'ego Harrowa, który jest nieszczęśliwym odkrywcą tego faktu. Pójdźmy dalej: co powiecie na specjalny oddział policji, zajmujący się podziemiem londyńskiego świata kultów, na dwóch przerażających panów, którzy być może od wieków chodzą po Londynie i zabijają ludzi w przedziwne sposoby, a także na związki zawodowe nie-martwych, ale i nie-żywych chowańców. Czujecie się trochę zagubieni? Witajcie w świecie Billy'ego, któremu znana i zrozumiała rzeczywistość nagle wali się na głowę. Witajcie również w głowie czytelnika, który postanowił zgłębić tajemnice tego przedziwnego świata. 

   O moich wrażeniach po przeczytaniu "Krakena" pisze mi się niemal równie ciężko, jak czytało mi się pierwsze rozdziały. Specyficzny styl autora to jeden z powodów, ale ważniejszym był fakt, że wrzuceni zostajemy od razu na głęboką wodę, zarówno fabularnie, jak i językowo. Potrafiłam jedynie współczuć Billy'emu, który podobnie jak ja został nagle wciągnięty w świat kultystów, dziwacznych wierzeń i jeszcze dziwniejszej magii i na którego pytania nikt nie udziela odpowiedzi. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron oszołomiona próbowałam odnaleźć się w tej dziwacznej rzeczywistości rozdwojonego Londynu i nadal nie jestem pewna, jak mi się to w końcu udało. Chowańce, pięściarze (już nigdy nie popatrzę tak samo na ludzi w kaskach z opuszczonymi szybkami), gadający tatuaż, londynmanci i cała reszta tej dziwacznej ferajny, o co do jasnej cholerki chodzi? Na szczęście im dalej w opowieść, tym wszystko stawało się jaśniejsze i nieco bardziej zrozumiałe. Nieco, bo nie mogę powiedzieć, bym w całości objęła rozumem pokręconą wizję pisarza. I wiecie co? Właściwie to nie specjalnie mi to przeszkadzało. Było dziwnie, było niezrozumiale i po zakończeniu książki poczułam ogromny podziw dla wyobraźni Miéville'a, pomieszany z odrobiną troski o jego zdrowie psychiczne. Nie wiem, co autor brał podczas pisania, ale chyba sama od czasu do czasu chciałabym spróbować.

   Jeśli chodzi o bohaterów, to mamy tu całą masę dziwacznych "osób" (zważcie na cudzysłów), od Billy'ego, który wydaje się całkiem normalnym, nieco rozmemłanym facetem, urastającym do rangi proroka wyznawców wielkiej ośmiornicy, poprzez przeklinającą jak żeglarz i kopcącą jak komin policjantkę Collingswood, aż do szefów dwóch największych grup przestępczych, których fizyczna forma jest, delikatnie mówiąc, przyprawiająca o palpitacje serca. Nie mogę również nie wspomnieć o Gossie i Subbym, dwójce przerażających zabójców, którzy zdecydowanie prowadzą w wyścigu o tytuł największych dziwolągów w całej tej pokręconej historii. Może i nie da się specjalnie polubić żadnej z tych postaci, może nie zależy nam specjalnie na ich losie, ale zapadają w pamięć (czy tego chcemy, czy nie) i łapiemy się pod koniec, że nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy zżyliśmy się z nimi i smutno się rozstawać.

   Ostrzegam, przeczytanie "Krakena" wymaga od czytelnika ciągłej uwagi i skupienia. Język Miéville'a jest podobnie chaotyczny jak sama opowieść, dialogi toczą się niekiedy z pominięciem wszelkich zasad logiki (dlaczego nikt nie udziela na żadne pytanie odpowiedzi?!?), a nagromadzenie nowych słów i terminów może przyprawić o ból głowy. Nie pomaga również korekta, która parę razy a to ominęła przy- i zaimki, a to powtórzyła niepotrzebnie jakieś słowo, a to nie rozdzieliła wyraźnie kwestii mówionych przez parę osób.

   Mimo wszystkich tych ostrzeżeń i zarzutów "Kraken" dostaje ode mnie cztery gwiazdki. Zapytacie zaraz, jak to, dlaczego? Ano dlatego, że zadziwiła mnie niesamowita wyobraźnia pisarza, zachwyciła plastyczność opisów wszystkich tych dziwów i dziwadeł, nie raz i nie dwa rozśmieszyła absurdalność sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie, a nade wszystko zauroczył mnie unoszący się nad tym wszystkim duch lovecraftowskiej dziwaczności, którą uwielbiam i której najmniejsze nawet ślady w książce przynoszą mi ogromną radość.

   Lubicie uczucie zagubienia i świadomość, że nie macie bladego pojęcia, o co chodzi, ale i tak chcecie więcej? W takim, i tylko takim wypadku, "Kraken" jest książką dla Was. Tym, którzy na to pytanie odpowiedzieli przecząco, nie polecam, chyba że jesteście masochistami czytelniczymi i lubicie męczyć się, próbując zrozumieć co, jak, gdzie i dlaczego.



tytuł: Kraken
autor: China Miéville
wydawnictwo: Zysk i S-ka
liczba stron: 620


ocena: ★★★★☆

środa, 4 lipca 2018

Czerwcowe podsumowanie czytelnicze ☆ミ

   Ach, ten Mundial! Ach, ta Liga Narodów! Człowiek chciałby poczytać, ale jak tu wziąć się za książkę, kiedy na ekranie komputera mają miejsce ogromne dramaty i jeszcze większe radości, no jak? Wielbicielką zarówno piłki nożnej, jak i siatkówki jestem od dziecka i raz na cztery lata dla tych dwóch dyscyplin rzucam wszystko inne w kąt. Tak właśnie wyglądał mój czerwiec, bardzo dobrze fanowsko i bardzo kiepsko czytelniczo. W towarzystwie sportowców udało mi się przeczytać sześć pozycji książkowych, w tym tylko jednego e-booka, plus trzy mangi po japońsku. Na szczęście jakościowo było dobrze, więc nie czuję wielkich wyrzutów sumienia.

   O mangach nie będę się rozpisywać, powiem tylko, że kupiłam kolejne cztery tomiki serii, co chyba jest wystarczającym dowodem na to, że historia opowiedziana w "Shinrei Tantei Yakumo" przypadła mi do gustu. O książce mojej koleżanki, Leeli McMullen powiem na razie tyle, że dla fanek (a może i fanów?) zespołów rockowych i opowieściach z gatunku magical girls/boys "Reverberations" jest pozycją może nie tyle obowiązkową, ile na pewno przynoszącą wiele radości i zabawy. To zaledwie pierwszy tom, przed nami całkiem pokaźna ilość muzyki, magicznych mocy i tajemniczych wrogów.

   Pierwszą z książek ukończonych w czerwcu była "Nomen omen" Marty Kisiel. Ciekawe jest to, że sporej części czytelników historia Salomei Przygody podobała się bardziej niż "Dożywocie", ja jednak należę do grupy, która owszem, bawiła się przy "Nomen omen" dobrze, ale jednak gorzej niż przy tej drugiej. Prawdopodobnie powodem byli bohaterowie, którzy choć sympatyczni i zabawni, mieli w sobie sporo schematyczności, a już Niedaś dosyć mocno mnie denerwował za każdym razem, gdy otwierał usta. Czyli cały czas. Poza tym odniosłam wrażenie, że mimo tego, iż Marta Kisiel we wszystkich swoich książkach używa sporo odniesień do kultury popularnej, w "Nomen omen" nagromadzenie ich było zbyt duże w samych kwestiach wypowiadanych przez postaci i podobnie jak odniesienia tego typu w prozie Stephena Kinga, tak i te tutaj szybko się  zestarzeją i dla czytelników sięgających po tę książkę za x lat staną się one niezrozumiałe i zbyt nachalne. Na plus na pewno zaliczyć trzeba większą ciągłość fabuły niż w "Dożywociu". 

      "Negatyw" Klaudiusza Szymańczaka to niezły debiut kryminalny tego autora. Opowieść o agencie FBI, rozgrywająca się dwutorowo - w Polsce i w Stanach Zjednoczonych - napisana jest niezłym językiem i potrafi wciągnąć. Miałam do niej parę uwag, przede wszystkim dotyczących niepotrzebnego według mnie rozbicia narracji na dwie osobne sprawy, w żaden sposób ze sobą nie związane, z których na dodatek ta polska potraktowana została po macoszemu. Mierził mnie również specyficzny sposób opisywania moralności głównego bohatera (więcej na ten temat można przeczytać w recenzji). Podsumowując uznałam jednak "Negatyw" za całkiem dobry kryminał, przy którym wielbiciele tego gatunku mogą się dobrze bawić i spędzić parę przyjemnych godzin. 

   Do "Niewidocznych akademików" za to nie mogę się przyczepić za nic. Czego my tu nie mamy! Magów biegających za piłką, Vetinariego będącego tyranem w iście tyrański, ale za to jakże ujmujący sposób, opowieść o ankh-morporkiańskich Romeo i Julii (choć obeszło się bez samobójstw i całej tej bezsensowności), modę krasnoludzką, psychopatę przebranego za fana, a także o wiele, wiele więcej. Sir Terry Pratchett w najwyższej formie, świetny humor, jednym słowem polecam ze szczerego serca.


   "Dear Ijeawele. A Feminist Manifesto In Fifteen Suggestions" Chimamandy Ngozi Adichie to niezwykła książka. Króciutka, zaledwie sześćdziesięciosześcio stronicowa, a zawierająca w sobie tak wiele treści! Moje odczucia po przeczytaniu na pewno będziecie mogli poznać w recenzji, którą mam nadzieję zamieścić na blogu pod koniec tego tygodnia, dlatego powiem na razie tylko tyle, że każdy, bez względu na płeć i bez względu na to, czy jest rodzicem czy nie, powinien po tę cieniutką książeczkę sięgnąć i przemyśleć sobie oczywiste wydawałoby się prawdy, które autorka zebrała w formie listu do swojej znajomej, a które w życiu codziennym często pozostają niezauważane czy wręcz ignorowane. "Dear Ijeawele" to lektura na jedną godzinę, ale jej treść powinna zostać z nami na całe życie.

   Ostatnią lekturą czerwca był dla odmiany kolos Dana Simmonsa, nie mniej jednak poruszający i dający do myślenia. "Terror" zalicza się w chwili obecnej do najlepszych według mnie książek tego roku i myślę, że ciężko będzie mi znaleźć lekturę, która wciągnie, przerazi i zachwyci mnie równie mocno jak ta mroczna opowieść o zaginionej wyprawie na daleką Północ. Pisarz w niesamowicie plastyczny i obrazowy sposób maluje przed nami wizję zamarzniętych pustkowi, gdzie mróz i lód wcale nie stanowią największego zagrożenia dla zagubionych marynarzy, największym wrogiem okazują się bowiem oni sami. Polecam tę książkę wszystkim, którzy kochają/nienawidzą zimy, którzy lubią opowieści ze świetnie zakreślonymi bohaterami, którym wreszcie nie straszne jest poświęcenie dla książki więcej niż jednego wieczora. Warto, po stokroć warto!


Podsumowanie gwiazdkowe 
trzy książki ★★★
dwie książki ★★★★
jedna książka ★★★★★


   W czerwcu przeczytałam zaledwie trzy książki z majowych zakupów, więc wyzwanie odnośnie czytania jednej trzeciej pozycji z poprzedniego book haula nie zostało wypełnione (siedemnaście książek! kogo ja chciałam oszukać). Na swoje usprawiedliwienie mam tylko i wyłącznie Mundial. Na szczęście postanowienie dotyczące czytania książek polskich autorów wypełniłam z nawiązką, a dodatkowo "Niewidoczni akademicy" zaliczyli się do wyzwania czytelniczego Kirimy (klasyka fantastyki). 


   Jak wyglądał Wasz czytelniczy czerwiec? Udało się Wam odkryć nowych ulubieńców? Czy może ten miesiąc był jednym z tych zupełnie przeciętnych? Dajcie znać w komentarzach!

wtorek, 3 lipca 2018

Niezakupowy book haul - czerwiec 2018☆ミ

   Czerwiec (podobnie jak początek lipca) minął mi pod znakiem Mundialu i Ligii Narodów w siatkówce, w związku z czym nie miałam czasu ani na czytanie, ani na pisanie. Na dodatek nałożyłam na siebie zakaz zakupów książkowych, dzięki czemu w mojej biblioteczce pojawiły się wyłącznie mangi, e-booki za przysłowiową złotówkę i książki dostane z różnych okazji. Mogę więc z dumą stwierdzić, że udało mi się przeżyć bez kupowania nowych pozycji, co godne pochwały jest tym bardziej, że w czerwcu ukazało się multum nowych książek, na widok których aż ślinka mi ciekła.

   Co w takim razie znalazło sobie drogę w moje ręce?

   Zaraz na początku miesiąca przyszło do mnie "Gałęziste" Artura Urbanowicza, które miałam wcześniej okazję przeczytać w formie elektronicznej, ale autor był tak miły, że wysłał mi również wersję papierową. Lubię wracać do książek, nawet jeśli nie były one dla mnie pozycjami pięciogwiazdkowymi, a poza tym pięknie się "Gałęziste" będzie prezentować na półce.

   Kolejną pozycją, którą otrzymałam, tym razem w konkursie instagramowym (pierwszą od początku mojej przygody z tą platformą), jest "Twarz Grety di Biase" Magdaleny Knedler. O dziwo, mimo że zazwyczaj nie czytam literatury obyczajowej, mam wielką ochotę zabrać się za tę książkę, tym bardziej, że podobno część dzieje się we Włoszech, z którymi mam wspólną historię, choć to rozmowa na inny czas.

   Ponieważ ręce świerzbiły mnie do wydania pieniędzy, a chciałam jednak wytrwać w postanowieniu nie kupowania książek, zdecydowałam się na zaspokojenie moich potrzeb zakupowych w Book Offie, gdzie nabyłam tomy 2, 3 i 4 mangi "Shinrei Tantei Yakumo". Pierwszy tom był całkiem wciągający, w związku z czym stwierdziłam, że lepiej zaopatrzę się w większą ilość. Na niewiele się to zdało, wszystkie trzy tomiki przeczytałam w jeden dzień. No cóż, życie.

   Jak to się stało, że zakaz zakupowy nie objął e-booków? Ano tak, że koleżanka, z którą znam się od czasów stypendium w Japonii i z którą łączyło mnie zamiłowanie do japońskich zespołów rockowych, wydała w czerwcu książkę pod tytułem "Guardians", która jest pierwszym tomem w jej debiutanckiej serii zatytułowanej "Reverberations". Powiedzcie sami, jak mogłam jej nie wesprzeć i nie kupić tego e-booka, no jak? Opowieść o zespole visualowym zyskującym super moce w stylu magical girls (tudzież boys w tym przypadku) brzmiała jak coś w sam raz na letnie, leniwe popołudnie i rzeczywiście, spełniła swoje zadanie. Bawiłam się przy niej wyśmienicie, bo choć nie jest to literatura najwyższych lotów, to dostarczyła mi sporo radości choćby ze względu na swoją tematykę.

   Końcówka miesiąca okazała się nie mniej bogata w zdobycze. Najpierw z okazji Dnia Ojca dostałam od taty (wiem, nie powinno tak to działać, ale darowanemu koniowi i tak dalej) książkę dobrze wpisującą się w moje dalekowschodnie zainteresowania. "Istota ryżu. O duszy japońskiego jedzenia" Michaela Bootha brzmi przepysznie, choć o ile mi wiadomo autor znęca się w niej nad japońskim curry, co uważam za bluźnierstwo. Cóż, o gustach nie tylko kulinarnych się nie dyskutuje.

   Przy kolejnym pobycie w Japonii kontynuowałam serię zakupów mangowych z następnymi czterema tomikami "Shinrei Tantei Yakumo", mam nadzieję, że tym razem starczą na dłużej. Może powinnam je sobie dozować, jeden tomik na tydzień?

   Nie mogłam się również oprzeć e-bookowi będącemu połączeniem opowieści o Sherlocku Holmesie i lovecraftowskich Przedwiecznych, o znamiennym tytule "Shadows Over Baker Street: New Tales of Terror!". Brzmi pulpowo? Mam nadzieję, że takim właśnie się okaże! Od czasu do czasu nachodzi mnie bowiem ochota na literaturę nie najwyższych lotów, ale za to jakże zabawną i dostarczającą przyjemności.

   Ostatniego dnia miesiąca, zaraz po powrocie z Japonii, wyciągnęłam ze skrzynki ostatnią już pozycję, czyli "Horyzont umysłu" Thomasa Arnolda, którą dostałam do recenzji od samego autora. Mam nadzieję zabrać się za nią na początku lipca, choć przypuszczam, że dopóki nie skończą się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, dopóty z moim czytaniem będzie kiepsko.

   Podsumowując, nie kupując ani jednej książki papierowej i tak zdobyłam ich cztery, rozmangowałam się na całego z siedmioma tomikami opowieści o detektywie medium, a także wspomogłam koleżankę w początkach jej drogi pisarskiej. No i nie zapominajmy o najbardziej znanym detektywie na świecie, który musiał się będzie zmierzyć z Cthulhu!


   A jak prezentują się Wasze czerwcowe stosiki? Równie różnorodnie, czy jednak bardziej uporządkowanie i z sensem?

poniedziałek, 2 lipca 2018

W okowach ciszy, lodu i ciemności - Dan Simmons "Terror"

   Zanim przejdę do recenzji, zdradzę Wam, drodzy Odwiedzający, pewien interesujący fakt - jak nie lubię lata z jego upałami, wilgocią i gorącym przedpołudniowym słońcem, tak kocham zimę z jej mrozem, krótkimi dniami i długimi nocami, światem przykrytym śniegiem i zatopionym w ciszy. Przy minusowych temperaturach wzbiera we mnie chęć do robienia wszystkiego, do czego nie mogę się zabrać w trzydziestostopniowych upałach. A już góry w śniegu... nie ma piękniejszego widoku niż strome, skaliste szczyty lub pokryte lasami zbocza, ubrane w białą suknię Królowej Zimy. To powiedziawszy muszę również przyznać, że czuję przed nią duży respekt, bo choć piękna, potrafi być również przerażająca, okrutna i zabójcza. Bez wątpienia takie właśnie uczucia, choć podszyte o wiele większą dozą grozy towarzyszyły bohaterom książki Dana Simmonsa.

   "Terror" jest opowieścią opartą na historycznych wydarzeniach, doprawionych bogatą wyobraźnią pisarza w elementy grozy i fantastyki i posypanych na okrasę mitologią Inuitów. To historia nieszczęsnej wyprawy dwóch statków, HMS Erebus i HMS Terror, które w 1845 roku wyruszyły z Anglii do Arktyki w poszukiwaniu Przejścia Północno - Zachodniego i które nigdy już nie wróciły do ojczystych brzegów. Tak naprawdę nie wiemy, co wydarzyło się na skutej lodami Północy i jak wyglądały ostatnie dni załóg obu statków, Dan Simmons zebrał jednak wszystkie dostępne informacje, relacje i domysły, a następnie spróbował odtworzyć losy sir Johna Franklina, komandora Croziera i ich podwładnych, wplatając w tę przerażającą opowieść mitologię ludów północy i tworząc iście wybuchową, atmosferyczną mieszankę.

   Przyznaję, że nie wiem, od czego zacząć, jak opisać wielkie wrażenie, które wywarła na mnie ta książka. "Terror" jest bowiem opowieścią, w której próba odtworzenia losów marynarzy biorących udział w ekspedycji to tylko powierzchnia skutego lodem jeziora, którego głębiny skrywają bogate i fascynujące portrety psychologiczne postaci, opisy zależności w rozwarstwionym klasowo społeczeństwie, a także niezwykłe wymieszanie świata rzeczywistego z tym drugim, mistycznym i mitologicznym.

   Dan Simmons oddaje narracje w ręce bohaterów pochodzących z różnych warstw społecznych ówczesnej Anglii, dzięki czemu na wydarzenia patrzymy nie tylko z perspektywy dowódców wyprawy, wykształconych oficerów i dżentelmenów, ale przyglądamy się im również oczami zwykłych marynarzy, a także okrętowego lekarza Goodsira, którego narracja prowadzona jest w formie zapisów w dzienniku. Ten sposób prowadzenia opowieści pozwolił stworzyć pisarzowi ciekawe i intrygujące portrety ludzi postawionych w sytuacji zagrożenia, z których każdy reaguje inaczej na przerażające wydarzenia będące ich udziałem. Co więcej, udało się Simmonsowi pokazać, jak bardzo konwenanse i zależności między różnymi warstwami społecznymi, które być może pomagały i ułatwiały codzienne życie w starej Anglii oraz dawały swoiste poczucie bezpieczeństwa w normalnej sytuacji, na pokładach uwięzionych statków nie raz i nie dwa prowadziły do błędów i w rezultacie pogłębiających się kłopotów ekspedycji.

   "Terror", choć może zabrzmi to nieco patetycznie,  to również studium dobra i zła istniejącego w duszy każdej istoty ludzkiej. Wystawieni na ekstremalne warunki lodowatej Północy, pozbawieni pożywienia i ciepła, bohaterowie Simmonsa pokazują swe prawdziwe oblicze, niekiedy zaskakująco pozytywne i szlachetne, częściej jednak mroczne i niemal równie okrutne jak to kryjącej się w mroku nocy istoty. Smutna i przygnębiająca jest dla mnie świadomość, że nawet w tak makabrycznych warunkach, gdy od współpracy i zaufania zależeć może przeżycie, istnieją ludzie, którzy nie mogą i nie chcą powstrzymać się od szerzenia chaosu i zła.

   Oprócz warstwy faktologicznej mamy tu również tę drugą, mityczną i mistyczną, której uosobieniem jest przerażająca istota prześladująca załogi statków. Pisarz w przemyślny sposób połączył prawdziwe wierzenia Inuitów z odrobiną własnego pomysłu na Tuunbaqa, potęgując dodatkowo atmosferę grozy i pogłębiając ją z każdym kolejnym pojawieniem się potwora. Chylę czapkę z głowy przed kunsztem Simmonsa, z tak atmosferyczną i niezwykłą mieszanką rzeczywistości z fantastycznością dawno się w literaturze nie spotkałam.

   Na osobne zachwyty zasługuje scena karnawału. Gdy ją czytałam, przed oczyma stanęły mi utwory mistrza prozy dziwnej i niesamowitej - Edgara Allana Poe. Nie byłam zatem zdziwiona, gdy okazało się, iż rzeczywiście w zamyśle była ta scena swoistym hołdem złożonym pisarzowi. Warto "Terror" przeczytać choćby dla niezwykłych, kolorowych pokoi stworzonych na lodowym pustkowiu oraz dla przerażającego finału ze starym, czarnym zegarem wybijającym północ.

   Czytelników o słabszych żołądkach pragnę ostrzec: Simmons nie uchyla się przed makabrycznymi opisami skutków chorób (przede wszystkim szkorbutu), które dziesiątkowały niedożywionych, zmarzniętych ludzi, czy śmierci zadawanej przez niesamowitą, śnieżną istotę. Są one tak okrutne, jak okrutna była rzeczywistość uwięzionych w lodzie marynarzy.

   Na zakończenie nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym bohaterze opowieści, którą jest sama natura. Zachwycające zorze polarne, wybrzuszające się i zapadające warstwy lodowe, seraki i pak, pokrywa lodowa gruba na kilkanaście stóp, a także mordercze minusowe temperatury i długa polarna noc, one wszystkie mają ogromny udział w budowaniu napięcia i atmosfery opowieści, raz jeszcze przypominając nam, jak małą i słabą w gruncie rzeczy istotą jest człowiek postawiony w obliczu dzikiej, nieokiełznanej przyrody.

   Pozwolę sobie poświęcić również parę słów wydaniu. Wydawnictwo Vesper wykonało świetną robotę i z okazji premiery serialu opartego na dziele Simmonsa uraczyło nas piękną, grubą okładką z fakturą przypominającą zamarznięte płatki śniegu, dwustronną zakładką z rysunkami HMS Terror, oraz ciekawym posłowiem dr hab. Grzegorza Rachlewicza, które przybliża nam historię wypraw podobnych tej, na którą wyruszyli sir John Franklin i jego załoga, a wszystko zwieńczone jest galerią rycin i obrazów poświęconych tematyce książki. Brawo za wydanie, oby więcej takich trafiało w nasze ręce!

   Drodzy Odwiedzający, nie zastanawiajcie się, czy warto zainwestować pieniądze i czas w lekturę "Terroru", tylko uwierzcie mi na słowo i bez wahania bierzcie opowieść Dana Simmonsa w ręce, by dać się wciągnąć w fascynującą drogę przez ciemne, przerażające lodowe pustkowie i jeszcze ciemniejsze zakątki ludzkiej duszy.



tytuł: Terror
autor: Dan Simmons
wydawnictwo: Vesper
liczba stron: 692



ocena: ★★★★★