sobota, 26 maja 2018

Świat fantasy z muszkietem i prochem w tle? Czemu nie - Brian McClellan "Obietnica krwi"

   Uwielbiam fantastykę, z ręką na sercu przyznaję, że to najbardziej mnie wciągający i przynoszący mi najwięcej radości gatunek literacki. Dajcie mi elfy, magię i rycerzy, lub wręcz przeciwnie, statki kosmiczne i sztuczną inteligencję, a możecie być pewni, że macie mnie z głowy na parę godzin/dni. Mimo tego przyznaję, niekiedy światy kreowane przez twórców takiej literatury, zwłaszcza fantasy, nieodparcie sprawiają wrażenie, że gdzieś już to widziałam, kiedyś już o tym czytałam. Nie jest łatwo stworzyć coś unikatowego, wprowadzić w znane nam schematy i to jeszcze tak, żeby nie powodowało to wrażenia sztuczności i czegoś "na siłę". Z tego też powodu książka i autor, o których zaraz będzie mowa, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli.

   "Obietnica krwi" Briana McClellana to pierwszy z trzech tomów nowego cyklu fantastycznego, jakże adekwatnie nazwanego Trylogią Magów Prochowych. To opowieść o świecie, w których istnieją trzy rodzaje umiejętności magicznych: pierwszą z nich posługują się Uprzywilejowani (tacy "typowi" użytkownicy magii, rzucający kulami ognia i machający rękami przy pleceniu czarów), mamy również Zdolnych (którzy nie tyle posługują się magią, ile zapewnia im ona konkretny talent, np. umiejętność wykrywania prawdy, życie bez snu, itp.), a także magów prochowych. Ci ostatni, jak sama nazwa wskazuje, posługują się prochem, a kule i broń palna w ich rękach to prawdziwie potężna broń.

   McClellan od pierwszej strony wprowadza nas prosto w sam środek przewrotu politycznego, w którym Tamas, marszałek polny i najsilniejszy chyba mag prochowy przewodzi zamachowi stanu, w wyniku którego król, jego rodzina i najważniejsi poplecznicy tracą głowę na gilotynie. To jednak dopiero początek kłopotów dla naszych bohaterów i dla Adro, ich kraju. Za górami czai się bowiem potężny Kez, a we wszystko mieszają się siły, z którymi zwykły człowiek, nawet mag prochowy, nie będzie sobie w stanie poradzić.

   Tak jak napisałam wyżej, czytelnik wrzucony zostaje w sam środek akcji, bez wytłumaczenia, bez przygotowania, w związku z czym pierwsza połowa książki w moim wykonaniu była rozpaczliwą próbą zrozumienia, o co do jasnej cholerci chodzi. Trudno było mi wciągnąć się w intrygę, bo po prostu nie do końca ją pojmowałam. Podobnie było z bohaterami - ciężko polubić kogoś, o kim niewiele wiesz, nie znasz jego motywacji i na dodatek poznajesz go z może nie najlepszej, a już na pewno najbardziej krwawej strony. Na szczęście od połowy książki, gdy już orientujesz się w wykreowanym przez pisarza świecie, mocach bohaterów i powodach, dla których podejmują takie, a nie inne decyzje, "Obietnica krwi" wciąga jak lotne piaski, z których do końca tomu się już nie wydostaniesz.

   Także postaci powoli, powoli zaczynają czytelnika do siebie przekonywać. Dodatkowo w moim przypadku dochodzi to, że uwielbiam, gdy przynajmniej część głównych bohaterów to osoby w starszym wieku, doświadczone życiem i nie kierujące się emocjami młodości. Tak było u Sandersona z Dalinarem, tak jest i tutaj z Tamasem i Adamatem. Moim absolutnym faworytem jest natomiast Olem, pyskaty ordynans marszałka. Oby w kolejnych tomach było go jeszcze więcej, bo jego przytyki i sucha ironia rozbawiały mnie za każdym razem, gdy otwierał usta. Trochę brakuje mi natomiast pełnowymiarowych postaci kobiecych (o dziwo najlepiej przedstawiona jest praczka Nila, zwykła dziewczyna, której życie drastycznie się zmienia po zamachu stanu i która na przebieg akcji ma o wiele większy wpływ niż większość z występujących w książce potężnych użytkowniczek magii), chciałabym więcej wiedzieć o Vlorze i Ka-poel i mam nadzieję, że autor nie zmarnuje potencjału, który w nich tkwi.

   To, co bezsprzecznie stanowi o wyjątkowości tej książki, to owa magia prochowa, którą posługują się bohaterowie. Nie spotkałam się jeszcze w literaturze fantastycznej z takim wykorzystaniem broni palnej i prochu i na początek trudno było mi wręcz wyobrazić sobie, w jaki sposób to wszystko działa. Na szczęście pisarz nie szczędzi opisów działania prochu w organizmie magów i dobrze przedstawia zarówno plusy, jak i minusy tego typu magii. Pomaga również to, że zarówno Tamas, jak i jego syn Taniel są w posługiwaniu się nią mistrzami, dzięki czemu zaznajamiamy się z nią w jej najlepszym i najpotężniejszym wydaniu.

   Podsumowując, warto przeczytać pierwszy tom do końca i nie deprymować się wolnym i dezorientującym początkiem. Druga część książki przynosi bowiem pędzącą na łeb na szyję akcję i sporo niespodziewanych zwrotów fabuły. Pisarstwo McClellana ze strony na stronę podnosi poziom i pod koniec tomu wciąga na całego. Ja osobiście nie mogę się doczekać ostatecznej rozgrywki między Kezem i Adro oraz między prochowymi magami i potężnymi istotami, z którymi przyjdzie im się zmierzyć.


tytuł: Obietnica krwi
cykl: Trylogia Magów Prochowych (tom 1)
autor: Brian McClellan
wydawnictwo: Fabryka Słów
liczba stron: 676



ocena: ★★★★☆

środa, 23 maja 2018

Drużyna, zagadka i przygoda w jednym - Richard Schwartz "Pierwszy róg"

   Czasami czuję nostalgię za czasami młodości i książkami fantastycznymi, które wtedy pochłaniałam, a które były jakieś takie prostsze, mniej wielkoskalowe, przez które przechodziło się raz dwa i równie szybko o nich zapominało. A potem w moje ręce wpada książka jak żywcem wyjęta z tamtych czasów, w której jest wszystko: drużyna wszelkiej maści szemranych charakterów, elfy (zarówno te jasne jak i te mroczne), krasnoludy, magia, najemnicy i szlachetni rycerze, i z jednej strony dobrze się przy niej bawię, a z drugiej czuję, jak bardzo jako czytelniczka się zmieniłam i jak coś, co kiedyś mi nie przeszkadzało, teraz doprowadza mnie do białej gorączki. Ale po kolei.

   Niemiecki pisarz Richard Schwartz zadebiutował "Pierwszym rogiem" i od razu w świecie fantastyki zdobył sobie serca wielu czytelników. Opowieść o starym wojowniku Havaldzie, który w zasypanej śniegiem gospodzie stara się rozwiązać zagadkę ataku (prawdopodobnie)  wilkołaka, nie ulec pokusom serca (khem khem) i przy tym wszystkim nie stracić głowy, to jak cofnięcie się w czasy fantastyki, o której napisałam we wstępie - prostej i pełnej dobrej, lekkiej zabawy. Mamy tu bowiem wszystkie składowe potrzebne do takiej opowieści: starego wojownika, młodej magistry sztuk magicznych, będącej na dodatek półelfką, bandy zbirów spod ciemnej gwiazdy, gospodarza i jego pięknych (a jakże) córek, dzikiej (i seksownej) mrocznej elfki, a wszystko to pokropione jest tajemnicą skrywającą się w murach i piwnicach odciętej od świata gospody. Teoretycznie czego chcieć więcej?

   "Pierwszy róg" przypominał mi trochę w stylu książki Sapkowskiego, i tu i tam króluje dialog, a i konstrukcja postaci jest całkiem podobna. Obaj autorzy tworzą bohaterów, którzy są dokładnie tym, czego można by się spodziewać, wiernym odwzorowaniem archetypów występujących w literaturze fantastycznej. U Sapka na szczęście rozwijają się wraz z kolejnymi tomami, można mieć nadzieję, że i tutaj tak będzie. Schwartz nie jest może mistrzem tworzenia wciągających (i długich) opisów świata, zresztą lokalizacja, w której dzieje się akcja nie sprzyja rozbudowaniu tegoż, bardzo dobrze za to wychodzą mu zabawne dialogi, płynne i nie sprawiające wrażenia wymuszonych.

   Podobało mi się również dosyć świeże, jak na ten typ historii, traktowanie magii. W przeciwieństwie do większości książek fantasy, w których magia zawsze jest czymś niezrozumiałym i budzącym jeśli nie strach, to przynajmniej duży respekt, bohaterowie Schwartza przechodzą nad nią do porządku dziennego. Jest? Znaczy, że być musi. Dziwna? A no dziwna, tak to już z magią jest. Wilkołak? A tam, zabobon, one nie istnieją (dopóki istnieją, wtedy należy je zabić). Martwe, a równocześnie żywe krasnoludy? Brrr, spróbujmy je unieruchomić. W którymś momencie wspomniana jest magia wróżek tudzież rusałek, już sama nie pamiętam, i nikomu powieka nawet nie zadrży.

   Mimo tych wszystkich pozytywów książka dostała ode mnie zaledwie trzy gwiazdki, a przyznam, że zastanawiałam się nawet nad dwiema. Powód jest jeden, ale jak dla mnie nie do przejścia. Wraz z powrotem do starej, dobrej fantastyki wrócił bowiem pisarz również do tego, co zawsze mnie w niej denerwowało - do starego, dobrego (ironia) seksizmu. Ilość opisów wdzięków kobiet przebywających w gospodzie, traktowanie ich w pierwszej kolejności jako obiektów do ślinienia się tudzież obściskiwania, początkowo mnie po prostu irytowało, ale z każdą kolejną stroną moje zniesmaczenie rosło. Szczytem wszystkiego było natomiast to, że główny bohater, stary i szlachetny (mimo, że bardzo starał się temu zaprzeczać) Havald w którymś momencie stwierdził, że dobrze by było, żeby najstarsza córka gospodarza, chcąc uratować rodzinę, dała tzw. dupy wszystkim zbójom obecnym w gospodzie, a najlepiej, jakby jeszcze poudawała, że się jej to podoba. I nieważne, że potem sam sobie wyrzucał szlachetny Havald, że taką radę dał zrozpaczonemu ojcu, dla mnie fakt, że autor książki prosto w oczy zasugerował czytelnikowi, że bardziej moralnie podłe jest poderżnąć gardła zbójcom, którzy prawdopodobnie rozwaliliby gospodę i całe towarzystwo, niż wydać młodą dziewczynę na zbiorowy gwałt, jest niewybaczalny. W tym momencie niesmak zamienił się w obrzydzenie, i choć opowieść przeczytałam do końca i nawet nieźle się przy niej bawiłam, przez długi czas jeszcze rozmyślałam nad tym, jak to możliwe, że autor jest w stanie stworzyć zupełnie wymyślony świat, pełen nierzeczywistych istot i magii, ale już mężczyźni, którzy nie są zwierzętami to ponad siły jego wyobraźni. I to, że kobiety w tej historii są silne, odważne i most badass of them all (bo takie przecież są i Lea, i Zokora, a także Sieglinde, która przecież dostała miecz i w związku z tym wszystko jest w porządku, prawda?) nie zmienia niczego.

   Ktoś może mi zarzucić, że się czepiam, że tak zawsze jest w książkach fantastycznych (patrz chociażby uwielbiana przez czytelników "Pieśń lodu i ognia"). Ja wtedy przywołam Sandersona, u którego jakoś dziwnym trafem możliwym jest to wszystko to, czego brak zarzucałam Schwartzowi. Kobiety, które nie muszą wymachiwać mieczem, żeby być silnymi, mężczyźni, którzy potrafią podziwiać je bez opisów ich pośladków i biustów. Panie Schwartz, naprawdę nie jest to niemożliwe!

   Uff, ależ mi się ulało. A szkoda, bo mogło być naprawdę świetnie! Podsumowując, po drugi tom sięgnę, bo ciekawi mnie, gdzie naszą bandę dziwolągów zawiedzie historia, ale jeśli nadal budowę świata przesłaniać będą piersi i tyłki, to chyba sobie kolejne tomy odpuszczę.


tytuł: Pierwszy róg
cykl: Tajemnica Askiru
autor: Richard Schwartz
wydawnictwo: initium
liczba stron: 495



ocena: ★★★☆☆ (z nostalgii, inaczej byłoby o jedną mniej)

poniedziałek, 21 maja 2018

Sąsiedzkie podglądanie i dużo wina - A.J.Finn "Kobieta w oknie"

   Wiecie, jak to jest, gdy okładka jakiejś książki atakuje was z co drugiego billboardu, ze sporej części blogów i równie wielkiej liczby filmików na youtubie? Gdy wydaje się, że każdy szanujący się czytelnik ją przeczytał, że wszyscy wiedzą, o co chodzi i dlaczego ta książka jest taka dobra, jak mówią, i tylko wy jesteście z tyłu za wszystkimi, bo nie mieliście jeszcze okazji, bo boicie się zawodu, bo nie chcieliście się dać porwać fali? Aż wreszcie nie wytrzymujecie, przełamujecie swój upór i idziecie do księgarni z nadzieją, że wreszcie i wy będziecie wiedzieć, że i was historia pochłonie i przyprawi o zawrót głowy. A potem okazuje się, że z tym zawrotem i emocjami to różnie wyszło.

   "Kobieta w oknie" A.J.Finna to debiut pisarski autora, który pochwalić się może rekomendacjami twórców takich jak Stephen King, Tess Gerritsen i Gillian Flynn, a więc osób, które w świecie thrillerów sporo osiągnęły i których zdanie (wydawałoby się) o czymś świadczy. Książka opowiada historię Anny Fox, psycholożki dziecięcej, która spędza życie zamknięta w czterech ścianach swego domu, z którego nie wychyla nosa ze względu na niezwykle silną agorafobię i której jedynymi zajęciami są udzielanie się na forum internetowym dla innych cierpiących na tę przypadłość, podglądanie sąsiadów przez obiektyw aparatu i picie dużych ilości wina. Pewnego dnia kobieta jest świadkiem morderstwa w domu sąsiadów, lecz ani policja, ani wąskie grono znajomych jej nie wierzy, brakuje bowiem zarówno  dowodów, jak i ciała. Anna pogrąża się w chaosie myśli i wątpliwości, sama już nie wie, co jest prawdą, a co złudzeniem. Podskórnie czuje tylko, że coś jest nie tak i że zagraża jej niebezpieczeństwo.

   Co A.J.Finnowi się udało, to z pewnością stworzenie przekonującego obrazu kobiety dotkniętej ogromną tragedią, która nie potrafi sobie poradzić z traumą, która jako zawodowy psycholog zna wszystkie techniki radzenia sobie z bólem i stratą, ale nie umie ich zastosować na sobie. Anna jest rozbita, przerażona i załamana, a wszystkie te uczucia stara się utopić w szklance (czy raczej szklankach, wielu, wielu szklankach) wina i zagłuszyć stertą leków. Najbardziej przejmujące w jej postaci jest to, że dobrze zdaje sobie sprawę z równi pochyłej, po której stacza się coraz niżej i niżej, lecz nie potrafi powstrzymać nadchodzącego upadku. Dla mnie jej walka z samą sobą stanowiła najciekawszą i najbardziej poruszającą część opowieści.

   Kolejna rzecz, którą trzeba autorowi zapisać na plus to język. Potrafi się posługiwać słowem pan Finn, oj potrafi. Język pisarza nie jest skomplikowany, zdania są krótkie, niekiedy wręcz wystarczą równoważniki zdań, a mimo to (a może właśnie dzięki temu) odbieramy go jako bardzo naturalny i niewymuszony, przez co historia widziana oczami Anny zdaje się jeszcze bardziej rzeczywista.

   Niestety, mimo tych plusów skończyłam czytać książkę z uczuciem niedosytu i lekkiego zawodu. Obiecano mi bowiem szokujące zwroty akcji i porywający thriller, a otrzymałam historię, która owszem, była całkiem emocjonująca, ale również momentami nieco powolna i co gorsze niezbyt zaskakująca. Choć lubię thrillery i kryminały, nie mam za sobą tysięcy przeczytanych pozycji z tych gatunków, a mimo to bardzo niewiele mnie w "Kobiecie w oknie" zaskoczyło, większość z tych "szokujących" zwrotów akcji przewidziałam na wiele stron przed. Zakończenie natomiast przyprawiło mnie o dojmujące poczucie deja vu - gdzieś już takie rozwiązanie widziałam, i to bynajmniej nie raz. Ot przywołajmy chociażby wspomniany przez pisarza film "Doczekać zmroku" z cudowną Audrey Hepburn, gdzie niewidoma kobieta wykorzystuje w potyczce z przestępcami znajomość swojego mieszkania i umiejętność poruszania się w ciemnościach. Podobieństwa są niezaprzeczalne i działają na niekorzyść książki, bo to, co szokowało w 1967 roku, kiedy film zagościł na ekranach, nie działa niestety równie mocno w 2018.

   "Kobieta w oknie" to dowód na to, że napisana w świetny sposób średnia historia mogłaby się spodobać o wiele bardziej, gdyby nie towarzyszył jej przesadny szum medialny i nadmierne wychwalanie. Może jestem w mniejszości, może niektórzy powiedzą, że się czepiam, ale po następną książkę A.J.Finna, bo na pewno taka się pojawi, sięgnę z dużą dozą ostrożności, ale i nadziei, że tym razem naprawdę mnie zaszokuje i zachwyci.


tytuł: Kobieta w oknie
autor: A.J.Finn
wydawnictwo: WAB
liczba stron: 416


ocena: ★★★☆☆ 1/2

piątek, 18 maja 2018

Niby thriller, ale nie do końca - Marisha Pessl "Nocny film"

   W otaczającym mnie oceanie fantastycznym od czasu do czasu trafić można na wysepkę innogatunkową, a wśród nich na mroczny, skalisty brzeg wyspy thrillerów. Wpadam na nią za każdym razem, gdy mam ochotę się podenerwować, poekscytować, a także rozwiązać jakąś zagadkę o podłożu kryminalnym. Ostatnio wychodząc z cotygodniowej wycieczki po Empiku natknęłam się na półkę z przecenami, gdzie syrenim śpiewem przyciągnęła mnie mroczna okładka z ciemnym lasem w tle. Ponieważ tytuł coś mi mówił, nie wahałam się długo i tym oto sposobem przez ostatnie parę dni przedzierałam się przez pokręconą opowieść o szalonym (?) filmowcu i dziennikarzu, który chce rozwikłać jego zagadkę.

   "Nocny film" Marishy Pessl to historia Scotta McGratha, byłego dziennikarza śledczego, którego obsesją jest słynny reżyser horrorów, Stanislas Cordova. Przez tę obsesję McGrath traci wiarygodność i karierę, jego życie rodzinne również chyli się ku upadkowi i właściwie wydawałoby się, że już nigdy nie będzie chciał mieć z nazwiskiem Cordova do czynienia. Zmienia się to, gdy córka Cordovy Ashley w tajemniczych okolicznościach popełnia samobójstwo (czy aby na pewno?). McGrath raz jeszcze wkracza na ścieżkę obsesji, by tym razem odkryć prawdę na temat reżysera, a także, jak się okazuje, prawdę o samym sobie.

   Od razu zaznaczam, że choć dla wielu czytelników książka ta to prawdziwy cud i majstersztyk gatunku, w tej recenzji zachwytów nie znajdziecie. To nie tak, że książka mi się nie podobała, wręcz przeciwnie, czytało mi się ją szybko i momentami ze sporymi emocjami. Pani Pessl sprawnie operuje językiem, a i wyobraźnię ma sporą. Widać również, że wie, jak wymyślić fabułę, która potrafi czytającego wciągnąć.

   Co więc jest z "Nocnym filmem" nie tak? Przede wszystkim to, że opowieść nie do końca wie, czym chce być. Jak na thriller za mało tu kryminalnego zamieszania i przytłaczających emocji, jak na horror nie wystarczająco dużo przerażenia i strachu. Obyczajówka? Nieee, to zupełnie nie te klimaty. Książka jest gruba, ponad siedemset stron wąskich marginesów i niezbyt dużej czcionki, a mimo to do samego końca właściwie nie byłam pewna, co czytam. Przez pierwsze kilkaset stron wciągał mnie mroczny klimat niedopowiedzeń na temat Cordovy, jego filmów i Szczytu, czyli posiadłości, w której mieszkał i w której wychowała się Ashley. Plastyczne opisy dziwnej, niepokojącej twórczości reżysera, a także owiana tajemnicą dziwaczna historia dziewczyny działały na moją wyobraźnię jak najlepszy horror. Później jednak stopniowo emocje opadły i rozdźwięk między tym, czym książka miała być (thrillerem), a tym, czym się stała (dziwną mieszanką niezdecydowania) zaczął mnie coraz bardziej razić i pod koniec wręcz denerwować.


   Po przeczytaniu i przetrawieniu historii doszłam również do wniosku, że o ile jej bohaterowie są całkiem ciekawymi postaciami, o tyle w przypadku Nory i Hoppera są nieco zbyt jednolici i płascy (za mało mamy o nich informacji, nie śledzimy wydarzeń z ich perspektywy, więc właściwie trudno powiedzieć o nich coś więcej niż to, co było pierwszym wrażeniem samego głównego bohatera), natomiast McGrath, choć stanowczo ciekawszy pod względem psychologicznym, jest równocześnie mało przekonujący, ot taki zwykły sympatyczny facet z dojściami w policji i niezłą siłą dedukcji. Polubiłam całą trójkę, ale niestety nie na tyle, by przejmować się ich losem.

   Wszystkie to, co w moich ustach jest zarzutem, dla kogoś innego może być właśnie tą wisienką, która sprawia, że "Nocny film" jest najpyszniejszym tortem na świecie. Zresztą tak jak wcześniej napisałam, to nie jest zła książka. Ma klimat, ma niesamowite zdarzenia, ma mglistą otoczkę tajemnicy. O wiele jednak bardziej przekonałaby mnie ta opowieść w postaci filmu, a najlepiej dobrego serialu, z odpowiednio klimatyczną scenografią i muzyką. Tak, wtedy być może zachwyciłabym się nią i oczarowałaby mnie całkowicie. Jako książka jednak pozostawiła po sobie sporo niedosytu i choć czasu nad nią spędzonego nie żałuję, nieprędko do niej powrócę.


tytuł: Nocny film
autor: Marisha Pessl
wydawnictwo: Albatros
liczba stron: 766


ocena: ★★★☆☆

środa, 16 maja 2018

O kocie, który chciał być kochanym - Sakurai Umi "Ojisama to Neko"

   Moja współlokatorka ma kota, czy też raczej kot ma ją. Od kiedy mieszkamy razem, czuję, że ja również w jakichś dziesięciu procentach jestem sługą Kłaczka, bo tak się ta wdzięczna kotka nazywa. Od kiedy każdego popołudnia na moich kolanach rozkłada się ta puchata istota, moja miłość do wszystkiego co kocie wzrosła niepomiernie. Niech Was zatem nie dziwi, że poniższy wpis pełen będzie ochów i achów i ogólnego rozpływania się w zachwytach. Radzę tylko psychicznie się przygotować, chyba, że sami do wielbicieli mruczków się zaliczacie, w tym przypadku łączcie się ze mną w duchowym rozanieleniu.

   "Ojisama to Neko" (co można przetłumaczyć jako "Starszy pan i kot") to manga autorstwa Sakurai Umi, która swoje początki miała na tweeterze tejże rysowniczki. Krótkie, jedno lub dwustronicowe początkowo historyjki zdobyły taką popularność, że zostały wydane w tym roku w postaci tomiku z prawdziwego zdarzenia.

   Historia opowiada o dorosłym, grubym kocie, którego nikt nie chciał kupić, w związku z czym spędzał w sklepie ze zwierzętami długie dni wypełnione samotnością i złośliwymi komentarzami klientów. Pewnego dnia jednak jego los się odmienia, pojawia się bowiem starszy pan, który nie tylko chce go kupić, ale na dodatek stwierdza, że Fukumaru (gdyż tak został przez niego ochrzczony kot) to przesłodka istota. Od tego momentu śledzimy losy szczęśliwego Fukumaru (nawiasem mówiąc choć imię to zapisywane jest w hiraganie, czyli w jednym z dwóch sylabariuszy japońskich, kanji 福 fuku oznacza szczęście) i starszego pana, który okazuje się być nauczycielem muzyki w szkole podstawowej (lub przedszkolu, nie jest to sprecyzowane).

   Gdybym chciała swoje uczucia wyrazić bez stworzenia chociaż z grubsza planu tej recenzji, byłaby ona pełna serduszek, emotikonów i niekoherentnego potoku słów, dlatego spróbuję ułożyć to wszystko w jako tako logiczną całość.


   Po pierwsze wydanie. Tak pięknie wydanej mangi dawno już nie widziałam. Fukumaru z obwoluty przyciąga wzrok swoimi rozmiarami i roześmianą mordką, a pod obwolutą kryją się słodkie grafiki głównych bohaterów w postaci zminiaturyzowanej. Tomik posiada dodatkowo cztery strony kolorowe, o których nie da się nic opowiedzieć bez pisku zachwytu, więc poprzestanę na pokazaniu jednej z nich na zdjęciu obok. Kreska Sakurai Umi pasuje wręcz idealnie do opowiadanej historii, delikatna i prosta, a przy tym potrafiąca uchwycić wszystko to, co w kotach uwielbiamy. Fukumaru ugniatający fotel stojący przy fortepianie to wypisz wymaluj Kłaczek ugniatająca poduszki na kanapie!

   Po drugie historia. Im starsza się robię, tym łatwiej się wzruszam, a na historii Fukumaru i jego opiekuna wylałam hektolitry łez, nie tylko smutku, ale i rozczulenia i śmiechu. Opowiastki te potrafią szarpnąć za serce na bardzo wiele sposobów, bo tak, jak np. wzruszyła mnie historia o tym, jak Fukumaru czeka na powrót starszego pana, tak strona poświęcona próbom zrobienia kotu zdjęcia przyprawiła mnie o współczujący chichot, kto z nas próbował bowiem zrobić kiedyś swojemu zwierzakowi zdjęcia przy jego całkowitym braku współpracy, ten wie, jak nierówna to walka.

   Oprócz dwójki głównych bohaterów w mandze pojawiają się również historyjki poświęcone innym osobom, które miały styczność z naszą dwójką. Przyjaciel z dzieciństwa nauczyciela, dziewczyna opiekująca się Fukumaru w sklepie, młody nauczyciel ze szkoły, a także zmarła żona starszego pana, wszyscy oni odbili swój ślad na życiu naszych bohaterów. Zwłaszcza wspomnienia starszego pana o jego rodzinie potrafią chwycić za serce. Jedno jest pewne - tak sympatycznej pary chyba jeszcze w mandze nie spotkałam.

   Na szczęście pani Sakurai cały czas tworzy nowe historyjki o Fukumaru, a kolejny tomik zapowiedziany jest na 22 listopada tego roku! Wszystkim, którzy chcieliby zapoznać się z uroczymi przygodami starszego pana i jego kota, proponuję poszukać na tumblrze, można tam znaleźć przetłumaczone na angielski pojedyncze opowiastki. W odmętach internetu istnieją może nawet tłumaczenia polskie, kto wie. W każdym razie dla wielbicieli kotów "Ojisama to Neko" to pozycja obowiązkowa!


tytuł: おじさまと猫 (Ojisama to Neko)
autor: Sakurai Umi
wydawnictwo: Square Enix
ilość stron: 148



ocena: ★★★★★ ♡♡♡♡

piątek, 11 maja 2018

Gdy czerwień staje się złotem - Pierce Brown "Golden Son" (tom 2 trylogii "Red Rising")

   Wraz z kolejnymi moimi recenzjami nie tylko nabywam doświadczenia w pisaniu, ale też zaczynam sobie zdawać sprawę z wielu dziwactw, czy też raczej pewnych cech charakteryzujących mnie jako osobę piszącą o książkach. Ostatnio odkryłam kolejną - bardzo ciężko zabrać mi się za pisanie o swoich absolutnych ulubieńcach, o opowieściach, które poruszyły mnie i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Gniot? Proszę bardzo, jedno mrugnięcie okiem i potok słowny na kilka tysięcy znaków. Książka pięciogwiazdkowa? Przeczytana we wszystkie możliwe strony, wyobrażona i wyśniona ze szczegółami, a mimo to nie potrafię zasiąść przed klawiaturą i ubrać uczuć w słowa. Nie powinno zatem nikogo dziwić, że do recenzji drugiej i trzeciej części cyklu "Red Rising" Pierce'a Browna zabieram się od ponad tygodnia i dopiero dziś znalazłam w sobie siłę, żeby się z nimi zmierzyć.

   "Golden Son" to drugi tom trylogii science fiction, która przypomniała mi, jak bardzo ten gatunek literacki lubię i jak bardzo mi go brakowało. Darrow, Czerwony syn Marsa, który w pierwszej części cyklu przenika do świata Złotych, stojących na samym szczycie drabiny społecznej znanego nam wszechświata, popada w niełaskę u swojego protektora i zarazem człowieka, którego nienawidzi najbardziej na świecie. Wystarczyło jedno potknięcie i z bohatera staje się outsiderem. Naciskany przez Synów Aresa z jednej, a własne sumienie z drugiej, stawia wszystko na jedną kartę i wywołuje wojnę domową wśród najważniejszych rodów skupionych wokół Luny i Marsa, wojnę, w której być może przyjdzie mu stanąć przeciwko ludziom, których nazwał swoimi przyjaciółmi.

   W pierwszej części cyklu zachwyciło mnie to, jak skomplikowanym bohaterem jest Darrow. Młody człowiek, którego los rzucił w zupełnie obcy mu pod każdym względem świat, a który mimo to potrafi obrócić swoją inność w broń, dzięki której zdobywa miejsce w elitach tego świata. W "Złotym synu" jego postać  rozwija się nadal i z każdym krokiem odkrywamy nowe głębie tego (nie)zwykłego chłopaka z kopalni czerwonej planety. Gdzieś przeczytałam opinię, że Darrow to taki Gary Stu, któremu wszystko się udaje, który wszystko wie i który przez to jest nudny i denerwujący. No cóż, widocznie nie czytaliśmy tej samej książki. Darrow nie tylko popełnia błędy, nie tylko pełen jest wahania i wewnętrznego rozdarcia, ale i traci więcej, niż ktokolwiek inny w tej opowieści.

   Swoją drogą muszę oddać panu Brownowi honory, udało mu się bowiem stworzyć narrację pierwszoosobową, która po raz pierwszy w moim czytelniczym życiu nie tylko mnie do siebie przekonała, ale także pozwoliła mi naprawdę "wejść" w bohatera i odczuwać to, co on czuje, i myśleć to, co on myśli. Brawo!

   W "Golden Son" akcja toczy się jeszcze szybciej, niż w pierwszym tomie serii, a jej rozmach jest zupełnie nieporównywalny: z kopalni Marsa i terenów Instytutu przenosi się na powierzchnię planety i na Lunę, stanowiącą centrum wszystkiego. Tu batutę trzymają nie głowy rodów, które kierowały wychowankami Instytutu, lecz Octavia au Lune, rzeczywista władczyni świata. Darrow toczy na tej scenie nierówną walkę nie tylko o własne życie, lecz o przyszłość ludzkości.

   Powtórzyć muszę ostrzeżenie z recenzji "Red Rising" - świat Złotych jest brutalny i czytelnik musi być na to przygotowany. To nie opowiastka, w której wszyscy doczekają szczęśliwego finału, lecz okrutna opowieść o wojnie, w której trzeba być przygotowanym na ofiary. A finał... finał "Złotego syna" doprowadził mnie do wściekłości i rozpaczy, z których długo nie mogłam się otrząsnąć. Mimo, iż zdawałam sobie sprawę, że to środkowa część serii i że najpierw musi być źle, żeby potem mogło być lepiej, nie byłam przygotowana na takie psychiczne sponiewieranie. Wszystkim pragnącym sięgnąć po trylogię pana Browna polecam od razu kupić wszystkie tomy, żeby móc natychmiast sięgnąć po następny, inaczej depresja gwarantowana.

   Mogłabym tak ciągnąć te peany pochwalne jeszcze długo, mogłabym napisać o tym, jak wspaniale było powrócić do tych bohaterów i do skomplikowanej rzeczywistości społeczeństwa podzielonego ze względu na kolory, ale nie chcę zdradzić żadnej niespodzianki fabularnej, a prawdopodobnie bez spoilerów by się nie obeszło. Podsumuję więc krótko: jeśli nadal nie czytałeś/czytałaś trylogii Pierce'a Browna, to natychmiast rzuć to, co trzymasz w rękach i do księgarni tudzież biblioteki marsz!   

 
tytuł: Golden Son
autor: Pierce Brown
cykl: Red Rising (tom 2)
wydawnictwo: Hodder & Stoughton General Division
ilość stron: 445


ocena: ★★★★★

wtorek, 8 maja 2018

Minimalistyczny book haul - kwiecień 2018 + krótkie podsumowanie miesiąca

   Przede mną podsumowanie majówkowego bookathonu i góra nie napisanych recenzji, ale postanowiłam zacząć od spóźnionego book haula i czytelniczego podsumowania poprzedniego miesiąca, bo drugi tydzień maja się zaczął, a na blogu pustki panują i wiatr wieje.

   Kwiecień okazał się miesiącem, który udowodnił, że jak bardzo się postaram, to jestem w stanie ograniczyć zakupy książkowe do minimum. Być może przyczynił się do tego fakt, że przez połowę miesiąca nie było mnie w kraju, a także świadomość, że to maj wyznaczyłam sobie na miesiąc, w którym wykorzystam karty urodzinowe do Empiku i tym samym zasypię się książkami. Było nie było, zakupy kwietniowe ograniczyły się do stosiku na zdjęciu poniżej ↓


   Jak widać, zdobycze kwietniowe to:

  • cztery książki papierowe (dwie po polsku i dwie po angielsku),
  • jeden e-book po angielsku,
  • jeden komiks po polsku,
  • dwie mangi po japońsku.

   Dlaczego kupiłam najnowszy, trzydziesty pierwszy tomik "Haikyuu!!" i artbook do tejże serii, nie muszę chyba tłumaczyć. Uwielbiam i tyle. "Nightwinga" za to kupiłam z czystego sentymentu, dawno już nie czytałam komiksu z uniwersum DC, a do Nightwinga zawsze miałam słabość.

   Na "Thunderhead" Neala Shustermana czekałam z niemałą niecierpliwością, bo pierwsza część tego młodzieżowego cyklu s-f całkiem mi się spodobała, a na dodatek słyszałam wiele opinii, że druga część jest jeszcze lepsza. "Rosemary's Baby" Iry Levina kupiłam niejako z rozpędu, bo jak już zamawiać książki na BookDepository, to lepiej w kupie, a poza tym miałam ochotę przekonać się, jak też ten klasyk odbiorę w formie oryginalnej, książkowej. Za to "Meet Cute" kupiłam tylko dlatego, że Amazon zaoferował cenę jednego dolara, a chciałam zobaczyć, czy moja niechęć do opowieści romantycznych będzie również obecna przy formach krótszych (książka jest zbiorem opowiadań).

   O "Kobiecie w oknie" A.J.Finn i "Niedźwiedziu i słowiku" Katherine Arden wiem tylko tyle, ile zdołałam przeczytać na blogach tudzież zobaczyć na youtubie. Postanowiłam jednak, że wypadałoby się przekonać, czym to to jest i czy rzeczywiście warte jest swojego rozgłosu (plus okładka tej drugiej książki jest śliczna, podoba mi się bardziej niż wydania anglojęzycznego).

   To tyle, jeśli chodzi o zakupy książkowe. Wiem, niektórzy powiedzą, że osiem pozycji to nadal dużo, ale dla mnie jest to stosik wyjątkowo niewielki, plus w połowie składający się z komiksów, więc ten tego. Przejdźmy zatem do czytelniczego posumowania miesiąca.

Na zdjęciu brakuje książki Trevora Noah, którą przekazałam w chętne ręce Mamy, a także "Gałęzistego" Artura Urbanowicza, którą czytałam w formie elektronicznej.

   Tutaj również jest gorzej, niż w marcu, który był miesiącem rekordowym pod względem ilości przeczytanych książek, ale takie spowolnienie tempa chyba było mi potrzebne. Szkoda tylko, że mniejsza ilość pozycji (osiem bez wliczania arbooka do "Haikyuu!!, którego przeczytać się nie da ze względu na zawartość składającą się w dziewięćdziesięciu procentach z obrazków) nie równała się większej ilości recenzji, ale cóż poradzić, gdy do wyboru jest pisanie lub spanie, zwycięzca może być tylko jeden.

   "Dear Martin" Nica Stone'a to poruszająca opowieść o młodym czarnoskórym Amerykaninie, który boryka się z traumą po bezzasadnym i brutalnym aresztowaniu przez policję, a także z ogólną znieczulicą i rasizmem, wszechobecnym z społeczeństwie amerykańskim. Recenzję mam nadzieję pewnego dnia napisać, na razie powiem tylko tyle, że o ile tematy poruszane przez autora są ważne i dające do myślenia, o tyle nie do końca przekonał mnie język pisarza i postać głównego bohatera.

   Dla odmiany Trevor Noah w swoim "Nielegalnym" przekonał mnie wszystkim, i językiem, i humorem, i zaskakującą ilością informacji na temat apartheidu, o którym do tej pory niewiele wiedziałam. Więcej o książce znajdziecie w jednej z niewielu recenzji napisanych w kwietniu, o tu.

   Jako wielbicielkę horrorów, którą od czasu do czasu nachodzi ochota na maratony filmowe tego gatunku (spędzam wtedy godziny przed ekranem komputera, aż ogarnia mnie znieczulica i przestaję się bać), wyjątkowo mało ruszają mnie opowieści przerażające w formie pisanej. Owszem, zwłaszcza wieczorami ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie bycia obserwowaną, a wyobraźnia w każdym cieniu widzi potwora, ale przyzwyczaiłam się już do tego, że właśnie słowo nieprzyjemny najlepiej określa moje doświadczenie z taką literaturą. Także "Rosemary's Baby" Iry Levina tym słowem bym określiła, przy czym dodałabym trochę o świetnym budowaniu napięcia, zupełnym niezestarzeniu się opowieści i uczuciu, że rzeczywiście ma się do czynienia z klasyką.

   Obie polskie pozycje - "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" Tomasza Marchewki i "Gałęziste" Artura Urbanowicza - to powieści debiutanckie, w którym widać duży potencjał autorów, ale i pewne niedociągnięcia warsztatowe (u Marchewki z budowaniem napięcia i postaci, u Urbanowicza z językiem i postaciami). Myślę jednak, że warto sięgnąć po te książki, by przy kolejnych pozycjach zaobserwować rozwój obu pisarzy.

   Ostatnią z napisanych w kwietniu recenzji była ta o "Thunderhead" Neala Shustermana. Autorowi udało się coś, co nie jest wcale częste w przypadku cykli książkowych - drugi tom jest lepszy niż pierwszy! Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, w jakim kierunku przebiegł nie tylko rozwój fabuły, ale i rozwój głównych bohaterów. Wszystkim, którzy zastanawiają się, czy sięgnąć po polskie wydanie, które albo już, albo za chwilę ma się na polskim rynku pojawić, mogę powiedzieć, że warto.

  Na koniec zostawiłam sobie "Golden Son" Pierce'a Browna, drugiej części trylogii "Red Rising", do której recenzji jeszcze nie napisałam, ale którą zachwyciłam się niesamowicie, podobnie jak trzecim tomem przeczytanym już w maju. Cóż to była za jazda, co za emocje! Dawno już nie czytałam książki science fiction, która tak by mnie poruszyła. Nadal nie ochłonęłam do końca, ale gdy w końcu wezmę się za recenzję, możecie spodziewać się dużej ilości ochów i achów.

   Podsumowanie gwiazdkowe

trzy książki ★★★
trzy książki ★★★★
jedna książka ★★★★★

   Po raz pierwszy w tym roku nie udało mi się spełnić postanowienia noworocznego dotyczącego czytania 1/3 book haula z poprzedniego miesiąca. Na czternaście książek kupionych w marcu udało mi się przeczytać w kwietniu zaledwie cztery. Wstyd! Za to pojawiły się na liście przeczytanych dwie pozycje polskich autorów, a "Rosemary's Baby" zasiliło kwartalne wyzwanie czytelnicze Kirimy dotyczące klasyki. 


   Jak wyglądał Wasz kwiecień? Udało się przeczytać te książki, których ukończenie sobie zaplanowaliście? Mam nadzieję, że maj będzie dla Was miesiącem czytania w plenerze, bo pogoda zachęca do pikników z ukochanymi książkami jak nigdy.

wtorek, 1 maja 2018

Majówkowy maraton czytelniczy BookAThon - wiosna 2018

   Majówka rozpoczęta, pogoda za oknem piękna, koteł szaleje na balkonie, słowem marzenie. W moim wypadku co prawda krótkotrwałe, bo od czwartku pracuję, ale pierwsze dwa dni planuję spędzić na nicnierobieniu, spaniu i czytaniu książek. Niech ktoś mi powie, że mało ambitna ze mnie bestia, no śmiało!

   Majówkowy BookAThon to tygodniowy maraton czytelniczy, którego autorkami są Karolina Żebrowska i Ewelina Mierzwińska, a trwać on będzie od wtorku do niedzieli (01-06.05). Organizatorki przygotowały trzy wyzwania czytelnicze, a także wyzwania instagramowe. Chciałabym powiedzieć, że przy tak skromnych wymaganiach ukończę BookAThon z palcem w nosie, ale praca może stanąć na przeszkodzie. W każdym razie lista TBR została wybrana i prezentuje się następująco↓


   ① Przeczytaj 500 stron (przeczytaj jedną grubą książkę, która ma co najmniej 500 stron)

   Tutaj jak znalazł wpasowała się moja obecna obsesja, czyli "Morning Star" Pierce'a Browna, trzeci tom jego cyklu science fiction opowiadającego historię świata, w którym zdrada, miłość, chciwość i zemsta przeplatane są wielkimi bitwami w kosmosie i w trzewiach planet, a Wasza uniżona czytelniczka nie może się od pochłaniania strony za stroną oderwać. Książka ma 530 stron, grubasek jeden.

   ② Książka na poprawę nastroju (przeczytaj książkę, która jest wesoła, humorystyczna lub jej tematyka wprawia Cię w dobry humor)

   Ponieważ czasu w majówkę mam niewiele, postanowiłam sięgnąć po mangę. Tym razem na tapecie znalazła się przesłodka historia przygód starszego pana, który staje się właścicielem grubiutkiego kocura nazwanego przez niego Fukumaru. Uwierzcie mi, bardziej kochanej i wprawiającej w dobry humor historii dawno nie widziałam. No bo sami zobaczcie!


   ③ Książka odłożona na bok (przeczytaj książkę, która kiedyś została przez Ciebie odłożona na bok)

   Tutaj naginam trochę wyzwanie, bo "Legion" Brandona Sandersona teoretycznie zaczęłam czytać i nie skończyłam, ale tak naprawdę wygląda to nieco bardziej skomplikowanie. Otóż przeczytałam pierwsze z dwóch opowiadań zawartych w tym zbiorze w wersji elektronicznej po angielsku i nie miałam bladego pojęcia, że jest ich więcej. Dopiero gdy kupiłam sobie wersję papierową po polsku zdałam sobie sprawę, że choć teoretycznie "Legion" przeczytałam, w praktyce została mi połowa książki. Do teraz stała sobie ona cicho na półce z innymi opowieściami Sandersona, aż wreszcie zdarzył się ten maraton i to wyzwanie, dzięki któremu nie tylko przypomnę sobie to, co już znam, ale poznam inne przygody Stephena Leedsa i jego zatłoczonego umysłu.


   Wyzwania instagramowe również chciałabym wypełnić, bo nagrody prezentują się naprawdę zachęcająco, ale oznaczałoby to potrzebę wyjścia z mieszkania, a dla mnie dwa dni wolnego to świętość, czas, który spędzam z kotełem na kolanach na ulubionej kanapie. No nic, pożyjemy zobaczymy.

   A Wy, drodzy Odwiedzający, bierzecie udział w majówkowym maratonie? A może po prostu spędzicie pierwsze dni miesiąca gdzieś w otoczeniu przyrody, z przyjaciółmi, rodziną i ulubioną książką w ręce?