piątek, 27 kwietnia 2018

Nad pięknym, krwistym jeziorem - Artur Urbanowicz "Gałęziste"

   Od czasu, kiedy przeczytałam ostatni horror minęło hoho i jeszcze trochę. Od czasu przeczytania polskiego horroru minęło... właściwie to nie minęło nic, bo do tej pory jakoś tak się składało, że nie trafiłam na książkę z tego gatunku napisaną przez polskiego autora. Dlatego właśnie gdy Artur Urbanowicz zapytał na facebooku, czy ktoś nie chciałby dołączyć do recenzentów jego książki "Gałęziste", rzuciłam się na okazję jak wygłodzony pies na przysłowiową kość. Wreszcie okazja do zapoznania się z rodzimym horrorowym podwórkiem, takiej przepuścić nie można!

   "Gałęziste" to opowieść o dwójce młodych ludzi, którzy by ratować swój związek wyruszają w podróż na Suwalszczyznę, o dziwacznej wiosce i jeszcze dziwniejszych jej mieszkańcach, o lesie, który normalnym lasem nie jest i o wierze, zarówno w Boga chrześcijańskiego, jak i w siły zupełnie innego pochodzenia.

   Opowieść w większej jej części śledzimy oczyma dwójki głównych bohaterów, Karoliny i Tomka. Ona, wierząca i praktykująca katoliczka, dziewczyna empatyczna aż do przesady, często naiwna, ale ogółem dobra i sympatyczna. On, ateista stuprocentowy, wszystko pragnący wytłumaczyć naukowo, buc i postać tak antypatyczna, że aż niezrozumiałym jest, jakim sposobem Karolina nie tylko z nim wytrzymuje, ale naprawdę głęboko go kocha. Dzieli ich praktycznie wszystko, a spojrzenie na wiarę jest jednym z głównych pretekstów do dyskusji (a raczej kłótni) między nimi. Wyprawa na Suwalszczyznę ma być tym, co pomoże ich związkowi i na nowo scementuje ich uczucie. Niestety, jak to w horrorach bywa, sielankowa w zamierzeniu wyprawa turystyczna zmienia się w koszmar, a kwestie wiary okażą się o wiele ważniejsze, niż się im wydawało.

   Udało się Arturowi Urbanowiczowi stworzyć bohaterów wyrazistych, o których łatwo sobie wyrobić szybko opinię i którzy pozostają wierni swojemu wizerunkowi praktycznie do końca opowieści. Niestety, w tej wyrazistości są oni również bardzo schematyczni, przez co postać na przykład takiego Tomka, chłopaka, z którym w rzeczywistości nie zamieniłabym pół słowa, bo buc z niego i skurczybyk, denerwowała mnie przez całą książkę tak bardzo, że choćby rozszarpywano by go na strzępy, nawet nie drgnęłaby mi powieka w geście współczucia. Właściwie z punktu widzenia horroru nie jest to wielki zarzut, bohaterowie tego typu wpisani są w konwencję gatunku, ale jednak chciałabym postaci trochę bardziej skomplikowane, trochę bogatsze wewnętrznie. Na szczęście oprócz Tomka i naiwnej Karoliny mamy też postaci drugoplanowe, takie jak podejmująca ich w swoim domu Natalia czy przypadkowy znajomy Andrzej Rogucki, które dodają smaczku i życia fabule.

   Tym, co bez wątpienia stanowi największy plus "Gałęzistego" jest wioska Białodęby i otaczająca ją tajemnicza aura niesamowitości i niepokoju. Pan Urbanowicz bardzo sprawnie operuje piórem, a przy tym wie, co może przyprawić czytelnika o drżenie niepewności i poczucie, że coś jest nie tak. Chwyty znane wszystkim z filmów grozy, jak zmieniające się zdjęcia i obcy ludzie wodzący za bohaterami martwym wzrokiem działają i tu, bo autor wie, jak je przenieść na język pisany. Jeśli w tym zakresie mogę się do czegoś przyczepić, to do tego, że z czasem literackich odpowiedników filmowych jump scares zrobiło się tyle, że od mniej więcej dwóch trzecich książki przestały mnie one straszyć i emocjonować, a zaczęły przyprawiać o ból głowy od przewracania oczami z irytacji. Niemniej jednak połączenie typowych scen grozy z lokalnymi legendami i pogańskimi wierzeniami daje interesujący i nieprzyjemnie dziwny miszmasz. Podobały mi się również opisy przyrody suwalskiej, dzięki którym poznałam trochę tamte tereny (niestety, do dziś nie miałam okazji odwiedzić tej części Polski).

   Na plus zaliczyć również muszę rozważania bohaterów na temat wiary. Ich dyskusje, zwłaszcza te toczone podczas przejażdżki po jeziorze z panem Roguckim, pokazują, że autor poświęcił wiele czasu na zastanowienie się nad zagadnieniem Boga i jego istoty, a także wierzeń zupełnie z nim niezwiązanych, które istniały na długo przed nadejściem do Polski chrześcijaństwa i które pewnie nadal w jakiś sposób istnieją.

   Co do minusów, to oprócz wspomnianych wcześniej moich problemów z bohaterami "Gałęzistego", dodać muszę nadmierne, w moim odczuciu, nagromadzenie wulgaryzmów w wypowiedziach Tomka i Karoliny (zwłaszcza jej, biorąc pod uwagę, jaką postacią jest i jakie podejście do życia prezentuje). Rozumiem, chciał autor oddać typowy język obecnych nasto i dwudziestoparolatków, co zresztą udało mu się bardzo dobrze. Proszę mi jednak wierzyć, istnieją ludzie w wyżej wymienionych grupach, którzy potrafią sobie bez kurew za przecinek poradzić i których taki język razi. Za minus uznaję również zupełnie w moim odczuciu niepotrzebne wstawki mówiące nam o tym, że "nie spodziewali się, jak ważne w ich przyszłości będzie to a tamto" i że "nawet nie wiedzą, jak wielki błąd właśnie uczynili". Uważam, że lepiej, gdy czytelnik sam odkryje, że takie a takie wydarzenie miało taki a taki skutek, a tego typu zapowiadanie przyszłych wydarzeń wyrywa odbiorcę z historii.

   Podsumowując muszę uznać "Gałęziste" za niezły debiut i całkiem sprawnie napisany horror/historię grozy. Czytanie książki wieczorem przy jednej zaświeconej lampce na pewno nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć (mimo, że horrory oglądam pasjami i mało rzeczy jest mnie w stanie przestraszyć). Jest parę elementów, nad którymi autor powinien popracować, mniej od strony językowej, a bardziej od strony tempa akcji i kreacji bohaterów, ale widzę w prozie pisarza zapowiedź kolejnych naprawdę niezłych, trzymających w napięciu opowieści.


tytuł: Gałęziste
autor: Artur Urbanowicz
wydawnictwo: Novae Res
liczba stron: 462



ocena: ★★★☆☆

piątek, 20 kwietnia 2018

Gdy Sztuczna Inteligencja bardziej moralną jest od człowieka - Neal Shusterman "Thunderhead"

   W październiku zeszłego roku po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością Neala Shustermana i światem Kosiarzy, który stworzył. Z moich wspomnień, podpartych recenzją napisaną świeżo po przeczytaniu książki, wyłania się bardzo fajna młodzieżówka z niezwykle ciekawym światem, w którym Sztuczna Inteligencja, wszechobecna i wszechwiedząca, wprowadziła ludzkość w epokę nieśmiertelności, gdzie prawdziwa śmierć nadejść może tylko z ręki Kosiarza, czyli specjalnie w tym celu wybranego i wyszkolonego człowieka. Właściwie jedynym moim zarzutem był zbyt natarczywy (tudzież po prostu zbyt szybki) romans między dwójką młodych bohaterów, poza tym jednak czytało się "Kosiarza" bardzo dobrze i do drugiego tomu, który po angielsku wydany został w styczniu tego roku, nastawiona byłam pozytywnie, choć nie spodziewałam się wielkich fajerwerków. Ot, wystarczyłoby mi, gdyby autor zachował poziom części pierwszej z lekką poprawą w kwestii romansowej. Tym większe moje zaskoczenie i, co tu dużo mówić, zachwyt po przeczytaniu drugiego tomu. Ale po kolei.

   W drugim tomie, zatytułowanym "Thunderhead", nadal śledzimy losy Citry i Rowana, choć pojawia się również parę innych osób, nowych i starych, które poznajemy lepiej z kolejnymi kartami książki. Po wydarzeniach "Kosiarza" Rowan prowadzi samozwańczą krucjatę przeciwko skorumpowanym Kosiarzom, przyjmując pseudonim Lucyfera i przywdziewając czarną szatę (która to barwa jest w świecie Kosiarzy zakazana). Citra natomiast, jako Kosiarz Anastazja, stara się stawić czoła korupcji toczącej ich społeczność od środka. Przed obojgiem głównych bohaterów piętrzą się coraz trudniejsze wyzwania i nawet pomoc Kosiarzy Curie i Faradaya, a także niebezpośrednie wsparcie Thunderheada zdają się niewystarczającymi w obliczu raka toczącego ich społeczność. Jaka bowiem jest szansa na to, że ludzie, którym dano do ręki władzę nad śmiercią i nad którymi kontrolę sprawują tylko oni sami, zechcą się z tą władzą rozstać?

   "Kosiarz" był sprawnie napisaną młodzieżówką science-fiction, ale nadal tylko młodzieżówką. Drugi tom określiłabym raczej mianem dorosłej, dojrzałej fantastyki. Po części wynika to z przemiany bohaterów, którzy mimo swojego nadal bardzo młodego wieku (oboje mają bodajże po osiemnaście lat) dojrzeli pod wpływem wydarzeń z pierwszej części cyklu. Zmienił się również ton opowieści, gdzie ponura atmosfera i przeczucie nadchodzącego nieszczęścia dominują nad całą historią. Koniec treningu i szkolenia się w zawodzie, koniec wydarzeń na małą w globalnym ujęciu skalę MidMerici. Decyzje podejmowane przez Citrę i Rowana zaważyć mogą bowiem nad całym światem, nawet jeśli żadne z nich nie zdaje sobie z tego sprawy.

   Największą bezsprzecznie zmianę przynosi książce "postać" Thunderheada, AI sprawującego pieczę nad ludzkością. Tak jak w pierwszym tomie poznawaliśmy świat i Kosiarzy czytając fragmenty ich pamiętników, tak w tym wchodzimy w "głowę" Sztucznej Inteligencji, patrzymy na świat jej oczyma a także dowiadujemy się więcej o historii świata, w którym wszystko kontrolowane jest przez Thunderheada, wszystko oprócz narodzin i śmierci. Poznawanie człowieka z perspektywy jego największego dzieła, filozoficzne przemyślenia Thunderheada nad istotą stworzenia, Boga i zależności między dziełem i twórcą, to chyba moje ulubione fragmenty książki. Myślę, że to właśnie one nadały opowieści dojrzałość i głębię, których w "Kosiarzu" fragmentami brakowało.

      Wspomniałam wcześniej o paru innych postaciach mających znaczenie w rozwoju fabuły. Ponownie spotykamy się z Xenocratesem, Najwyższym Ostrzem MidMerici, a także z mentorami głównych bohaterów - Kosiarzami Curie i Faradayem. Mamy również wątpliwą przyjemność zajrzeć do dwójki innych Kosiarzy, o których więcej nie powiem, bo spoilery. Najważniejszą jednak  dla przyszłości głównych bohaterów i, nie waham się powiedzieć, świata, osobą jest Greyson Tolliver, młody człowiek, który wbrew temu, co sam o sobie myśli, w oczach Thunderheada stanowi na równi z Citrą i Rowanem klucz do przyszłości ludzkości. Bardzo polubiłam tego zwyczajnego chłopaka, który z godnym podziwu zacięciem robi to, co musi, bo tak nakazuje mu jego sumienie, mimo że nie czeka go za to nic oprócz dużych kłopotów.

   W porównaniu z "Kosiarzem", w którym akcja toczyła się szybko i bez zbędnych przestojów, "Thunderhead" jest książką o wiele wolniejszą, choć pod koniec wydarzenia przyspieszają aż do bardzo emocjonującego (i odrobinę, przynajmniej dla mnie, niszczącego psychikę) finału. W tym tomie znamy już strukturę świata stworzonego przez Shustermana, w związku z czym możemy się skupić bardziej na polityce nim rządzącej, na jego historii i na samym Thunderheadzie. Nie znaczy to oczywiście, że nic się nie dzieje, wręcz przeciwnie, dzieje się dużo i to nie tylko w MidMerice, lecz także na innych kontynentach. Wszędzie widać oznaki nadchodzącej katastrofy, ale przyznam szczerze, że nie przewidziałam do końca sposobu, w jaki do niej w końcu dochodzi.

   Powiem tak: końcówka "Kosiarza" zapowiadała problemy w raju, finał "Thunderheada" jasno ukazuje nam, że raj zamieni się w piekło. W jaki sposób Neal Shusterman rozwiąże beznadziejną sytuację, w której znaleźli się bohaterowie? Nie mam pojęcia i nawet nie wiecie, jak mnie to cieszy! Nieco mniejszą radością napawa mnie natomiast fakt, że na kontynuację poczekać będę musiała dwa lata, bo zakładam, że tyle zajmie autorowi napisanie i publikacja trzeciego tomu. Sądząc jednak po poziomie, który trzyma pisarz w dwóch pierwszych częściach cyklu, warto będzie czekać. Czytelnicy w naszym kraju mogą natomiast cieszyć się na polską premierę "Thunderhead" (którego polski tytuł "Kosodom" przyprawia mnie o zdumienie i ból głowy), która planowana jest na dziewiątego maja bieżącego roku. Polecam sięgnąć po obie części cyklu, bo naprawdę warto.



tytuł: Thunderhead
cykl: Arc of Scythe (tom 2)
autor: Neal Shusterman
wydawnictwo: Simon & Schuster
liczba stron: 504



ocena: ★★★★☆

środa, 18 kwietnia 2018

Gdy człowiek szulerką żyje - Tomasz Marchewka "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział"

   Nie mam w sobie nawet najcieńszej żyłki hazardzistki, równocześnie jednak bardzo lubię oglądać filmy tematyce hazardowej poświęcone, zwłaszcza, jeśli gra w takiego na przykład pokera połączona jest z inteligentnym i zazwyczaj ryzykownym przekrętem na większą skalę. Nie widzę uroku w hazardzie samym w sobie, ale dreszczyk emocji związany ze sprytnym oszustwem? O, to potrafię zrozumieć. Do sięgnięcia po niżej zrecenzowaną książkę skłonił mnie opis okładkowy, z którego wyłaniała się fabuła wypełniona właśnie takim dreszczykiem, a i sama okładka natychmiast skojarzyła mi się z dobrym kryminalnym komiksem. 

   "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" to debiut literacki Tomasza Marchewki, który dotychczas znany był przede wszystkim fanom gier komputerowych jako współtwórca scenariusza do "Wiedźmina 3" i jego dodatków. Opowieść o tym długim i bardzo opisowym tytule poświęcona jest miastu Hausenberg i działającym w nim hazardzistom, złodziejom i całej tej społeczności spod ciemnej gwiazdy. Główny bohater, młody szuler Slava, pragnie wykręcić numer, po którym całe miasto będzie go znało i podziwiało. Droga ku temu celowi jest jednak długa i z pewnością nie usłana różami. Slavie towarzyszą król złodziei Petr i zabójca Nino, a duchowo (i cieleśnie przy okazji) wspiera go Camilla, pierwsza tancerka Wielkiego Teatru Hausenberga. Po drodze okazuje się, że nawet najlepsze plany mogą zawieść, a Slava i jego kompani zamieszani zostają w intrygę o wiele większą i bardziej skomplikowaną, niż którykolwiek z nich mógłby przypuszczać.

   Jak już wspomniałam, "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" jest książkowym debiutem autora. Nie wiem, jak inni recenzenci, ale ja do początków twórczości pisarzy podchodzę z dużym entuzjazmem i wybaczam wiele rzeczy, za które doświadczonym twórcom by się dostało. Równocześnie sprawia to, że mam spore problemy z w miarę obiektywną oceną. 

   Pan Marchewka przyprawił mnie o sporą zagwozdkę, bo plusy w jego opowieści są plusami ogromnymi, a minusy minusami dosyć sporymi. 

   Zacznę może od plusów. Największy należy się z pewnością za język. Autor operuje nim tak sprawnie, że nie uwierzyłabym, że to jego pierwsza powieść, gdybym o tym wcześniej nie wiedziała. Świetne wyważenie humoru z powagą, atmosferyczne opisy miasta, ciekawy slang uliczny - to wszystko sprawiło, że od strony językowej książkę czytało się z prawdziwą przyjemnością. Kolejnym plusem jest powiązanie ze sobą różnych wątków, które się przez powieść przewijają. Widać, że autor ma w planach kontynuację historii Slavy i "Wszyscy patrzyli..." jest zaledwie wprowadzeniem w świat Hausenbergu i jego mniej poważanej, że się tak wyrażę, części społeczeństwa. 

   Niestety, minusów jest również sporo.    

   Po pierwsze: bohaterowie. Niby dobrze wykreowani, niby mocno zarysowani, a tak przy tym irytujący i zupełnie do siebie nie przekonujący. Gdybym miała wymienić swoją ulubioną postać, nie potrafiłabym tego zrobić nawet po głębszym zastanowieniu. Może Caterina Murino, choć pojawiła się dopiero na ostatnich kartach książki? Slava jest irytującym, zbyt pewnym siebie chłopakiem, Petr, niby tak doświadczony, a nie potrafi przewidzieć problemów czających się za rogiem, które każdy czytelnik od razu dostrzeże. Nino stoi w cieniu tej dwójki i właściwie można o nim tylko powiedzieć, że jest dobry w tym, co robi, a przy okazji ma dosyć specyficzne poczucie humoru. Ciekawy mógłby być Profesor, ale z oczywistych (przy końcu książki) powodów jest go mało. Główny antagonista tego tomu, Silas Faugen, to w ogóle postać rozmemłana i nijaka. 

   Po drugie: brakowało mi w całej książce emocji. Środkowa część dłużyła mi się niemiłosiernie, być może przez brak równowagi między opisami a dialogami (tych drugich stanowczo przydałoby się więcej, i piszę to ja, wielbicielka długich opisów). Dopiero finał opowieści przyspieszył i nabrał tempa i rumieńców.

   Po trzecie: ciężko mi wybaczyć źle napisane postaci kobiecie, a jeszcze ciężej ich brak w ogóle. U pana Marchewki jedynymi postaciami kobiecymi wspomnianymi z imienia i nie będącymi prostytutkami są Camilla (której i tak głównym zadaniem jest seks ze Slavą), Caterina pojawiająca się w finale, a także biorąca udział (bardziej jako ozdoba niż rzeczywisty uczestnik) w ostatecznej rozgrywce Anastazja Frey, znana zresztą przede wszystkim z bycia kochanką wicekróla. A, jeszcze gdzieś tam przewinęła się jakaś hazardzistka, jedyna kobieta w światku samych męskich mężczyzn, której imienia jednak nie jestem w stanie sobie przypomnieć, bo pojawiło się raz, może dwa. I tyle. Bez wątpienia jest to jeden z elementów, nad którymi autor powinien naprawdę popracować. Ja rozumiem męski, przestępczy świat, ale do jasnej anielki, kobiety naprawdę nadają się do czegoś poza seksem i bycia wystrojem wnętrz.

   Podsumowując, "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" uważam za debiut całkiem udany, ale autor powinien jeszcze nad wieloma elementami popracować. Przy lepszym tempie akcji i bardziej dających się lubić (a przynajmniej wzbudzających większe emocje) bohaterach książka naprawdę mogłaby wciągnąć. Mimo narzekań czekam na drugi tom ze sporym optymizmem, bo wierzę, że Tomasz Marchewka potrafi stworzyć opowieść jeszcze lepszą, którą czytać będzie się z wypiekami emocji na twarzy.


tytuł: Wszyscy patrzyli, nikt nie widział
autor: Tomasz Marchewka
cykl: Miasto Szulerów (tom 1)
wydawnictwo: SQN (Sine Qua Non)
liczba stron: 336


ocena: ★★★☆☆

niedziela, 15 kwietnia 2018

W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku - Lauren James "The Loneliest Girl in the Universe"

   Cytat, którym posłużyłam się w tytule wpisu, to slogan reklamowy jednego z najbardziej znanych i (nie waham się użyć tego słowa) kultowych kosmicznych horrorów, jakim jest "Obcy. Ósmy pasażer Nostromo". Uwielbiam ten gatunek i przerażenie, jakie we mnie wzbudza, uwielbiam poczucie odosobnienia i osaczenia, jakie towarzyszy bohaterom kosmicznych przerażających historii. Zamknięci w przysłowiowych czterech ścianach swoich pojazdów, otoczeni próżnią, stający do z góry wydawałoby się przegranej walki z potworami czającymi się za rogiem - oto ludzie, na których miejscu na pewno nie chciałabym się znaleźć. Niekiedy zdarza się jednak, że największym zagrożeniem wcale nie jest obca forma życia, lecz inny człowiek. Tak było w "Event Horizon", gdzie diaboliczny Sam Neil doprowadził do zagłady niemal całej swojej załogi (pod wpływem demonicznego statku, owszem, ale jednak), tak jest również w książce Lauren James.

   "The Loneliest Girl in the Universe" opowiada historię Romy Silvers, dziewczyny, która poza swoim statkiem The Infinity nie zna niczego innego. Urodzona w kosmosie, osierocona przez rodziców, którzy zginęli w tajemniczych dla czytelnika okolicznościach, Romy została dowódcą statku, jego mechanikiem, biologiem i przyszłą przywódczynią nowej kolonii na Ziemi II, do której zmierza The Infinity. Jej jedynym kontaktem z Ziemią jest Molly, terapeutka pracująca w NASA, i choć rozmowa za pośrednictwem plików audio nie jest łatwa (biorąc pod uwagę ogromną odległość, którą pliki przebywają w kosmosie, by po pół roku dosięgnąć adresata), Romy jest może nie szczęśliwa, ale w miarę przyzwyczajona do swojego losu, a z samotnością radzi sobie oglądając słuchając muzyki, oglądając ukochany serial i pisząc do niego fanfiki. Pewnego dnia dostaje wiadomość, że jej osamotnienie dobiega końca - z Ziemi wysłany został kolejny statek kosmiczny The Eternity, który za parę miesięcy ma doścignąć jednostkę Romy i przyłączyć się do niej w drodze do nowej kolonii. Między dziewczyną a J, dowódcą The Eternity zawiązuje się przyjaźń, stopniowo przeistaczająca się w uczucie. Pewnego dnia bohaterka odkrywa jednak coś, co sprawia, że radość ze spotkania z J'em zamienia się w trwogę, a cała sytuacja przeistacza się w koszmar.

   Pierwszy raz w życiu spotkałam się z książką, w której kosmiczny horror miesza się z thrillerem, a główna bohaterka przez osiemdziesiąt procent książki jest jedyną postacią z krwi i kości, z którą mamy do czynienia. Romy, wydawałoby się zwyczajna nastolatka, jest niezwykłą postacią, dziewczyną, która nigdy w życiu nie spotkała nikogo poza swoimi rodzicami, która nie ma wielkiej wiedzy na temat konwenansów i relacji międzyludzkich, ale za to wie, jak uniknąć nadlatującego meteorytu, jak wymienić panele w systemie podtrzymywania życia i jak rozwiązać równania matematyczne, które dla przeciętnego człowieka brzmią jak czarna magia. Polubiłam Romy za jej siłę w radzeniu sobie z samotnością i koszmarami nękającymi ją od wypadku, w którym straciła rodziców, za jej humor, za bycie fangirlem i pisanie fanfików do ukochanego serialu. Może właśnie dlatego to, co się w drugiej części książki dzieje sprawiło, że z nerwów obgryzałam paznokcie i każdy, najmniejszy nawet szelest w mieszkaniu przyprawiał mnie o nerwowe drżenie.

   Tak, drodzy Odwiedzający, przyznaję bez bicia, że czytanie tej książki wieczorem nie było najlepszym z moich pomysłów. Lauren James w świetny sposób oddaje coraz bardziej przerażającą i przytłaczającą atmosferę na The Infinity. Zwłaszcza to, co działo się od momentu odkrycia, że coś jest z J'em nie tak, aż do momentu kulminacyjnego, to prawdziwy majstersztyk. Martwi astronauci w koszmarach Romy, drapiący w zewnętrzne poszycie statku, przerażenie ogarniające dziewczynę wraz ze świadomością, jak bardzo została oszukana... mało która książka ostatnimi czasy dostarczyła mi tylu emocji. Jest to tym bardziej godne uwagi, że "The Loneliest Girl..." nie jest książką specjalnie skomplikowaną pod względem fabularnym, ani zbyt głęboką pod względem psychologicznym, ot młodzieżówka, tylko zamiast w szkole dziejąca się w kosmosie. Cały mój zachwyt wynika natomiast właśnie z mistrzowskiego operowania przez autorkę atmosferą i nastrojem.

   Nie chcę zdradzać, co tak naprawdę wydarzyło się w dzieciństwie Romy (swoją drogą że też po czymś takim wyrosła na normalną osobę) ani kim jest tajemniczy J. Powiem tylko, że pani James ma nosa do tego, co może przerazić czytelnika z wyobraźnią taką jak moja.

   Książka nie jest zbyt długa, wiele z tego, co się dzieje na jej kartach to zapisy maili, które wysyłają sobie na wzajem Romy i J, przez co pochłania się ją w jeden wieczór (choć tym, którzy nie lubią się bać, polecam czytanie w dzień), ale ilości emocji, które przynosi, starczyłoby na książkę dwa razy dłuższą.

   Polecam wszystkim lubiącym zarówno science-fiction, jak i kosmiczny horror (choć tym razem bez potworów z obcych planet).



tytuł: The Loneliest Girl in the Universe
autor: Lauren James
wydawnictwo: Walker Books
liczba stron: 290


ocena: ★★★★☆

piątek, 13 kwietnia 2018

Fanstastyka w wydaniu afrykańskim - Tomi Adeyemi „Children of Blood and Bone

   Były opowieści fantastyczne inspirowane europejskim średniowieczem, były i takie sięgające do kultur Dalekiego czy Bliskiego Wschodu, aż nadszedł wreszcie moment, w którym Tomi Adeyemi sięgnęła po kulturę zupełnie inną, mało ludziom Zachodu znaną, dzięki czemu powstała fantastyczna opowieść inspirowana Afryką, tamtejszymi wierzeniami i obyczajami.

   "Children of Blood and Bone", pierwsza część nowego cyklu fantastycznego dziejącego się w świecie przywołującym na myśl rozległe sawanny, gorące pustynie i gęste dżungle Afryki, opowiada historię grupki młodych ludzi związanych ze sobą okrutnymi wydarzeniami z przeszłości ich kraju zwanego Orïsha, kiedy to władca-tyran Saran niszczy magię i w straszliwym ludobójczym ataku morduje całą dorosłą społeczność maji, czyli tych, którzy magią władali. Mijają lata, dzieci zabitych w pogromie traktowane są jak niewolnicy, podludzie i wydaje się, że divîners, jak nazywani są potomkowie maji, w końcu znikną ze świata, podobnie jak zniknęli ich bogowie. Ale magię nie tak łatwo zniszczyć i to właśnie od wspomnianej grupy młodych ludzi zależeć będzie przyszłość całej Orïshy.

   Tomi Adeyemi, amerykańsko-nigeryjska pisarka studiowała zachodnio-afrykańską mitologię, kulturę i religie i to widać. Świat Orïshy przed nadejściem Sarana zamieszkiwali bogowie i boginie zupełnie różni od tych znanych nam z mitologii starożytnej, ludność kraju mówi różnymi językami wzorowanymi na językach afrykańskich, a skóra bohaterów opowieści bogata jest w odcienie brązu i czerni. Sam system magiczny, choć niezbyt skomplikowany, fascynuje swoją odmiennością, z ashe płynącą w krwi maji, pozwalającą im używać magii, z licznymi klanami maji i ich odmiennymi umiejętnościami, z bogami i boginiami związanymi z danym klanem, czy wreszcie z majacite, metalem zdolnym niszczyć magię i osobę nią się posługującą.

   Opowieść prowadzona jest z perspektywy trzech całkowicie odmiennych od siebie osobowości.

   Zélie Adebola należy do divîners, potomków maji, charakteryzujących się białymi włosami. Dziewczyna, podobnie jak reszta jej współbratymców, pozbawiona jest magii i prowadzi ciężkie życie pod żelaznymi rządami Sarana, za przyjaciół mając innych divînersów, ojca, brata Tzaina i Mamę Agbę, która opiekuje się stadkiem białowłosych dziewcząt. Dziewczyna jest silna, krnąbrna i łatwo pakuje się w kłopoty, ale też zrobiłaby wszystko dla swojej rodziny, zwłaszcza od kiedy jako małe dziecko była świadkiem zamordowania jej matki, potężnej magini, przez żołnierzy króla.

   Amari, królewska córka, która nigdy nie postawiła stopy poza murami pałacu, za jedyną przyjaciółkę ma divînerską służkę Bintę. Gdy Binta zostaje brutalnie zabita przez jej ojca, Amari stawia wszystko na jedną kartę i kradnie spod nosa jednej z głównodowodzących armii królewskiej tajemniczy zwój, który podobno może przywrócić magię do Orïshy.

   Inan, brat Amari, wierzy w ideologię głoszoną przez swojego ojca i nie pragnąc niczego bardziej, niż być przez króla docenionym i kochanym, postanawia nie dopuścić do powrotu magii, wyrusza więc w pogoń za swoją siostrą, pragnąc ją ocalić, a równocześnie zniszczyć wszystko, co stanie na drodze całkowitej dominacji Sarana nad społeczeństwem Orïshy.

   Główną bohaterką opowieści jest bez wątpienia Zélie. To ona wikła się w walkę z Saranem i jego ideologią, to na jej barkach spoczywa obowiązek uratowania społeczności divînersów od całkowitego zniszczenia. Zélie jest jedyną osobą zdolną wykorzystać trzy tajemnicze artefakty i przywrócić światu magię. Równocześnie jest typową nastolatką, pakującą się w kłopoty, popełniającą błędy i zakochującą się w zupełnie nieodpowiedniej osobie. Jako główna bohaterka sprawdza się całkiem nieźle, choć przyznam, że minęło parę rozdziałów, zanim zdołałam ją polubić.

   Dla mnie najlepiej napisaną, najbardziej dojrzałą i najsympatyczniejszą osobą jest bez wątpienia księżniczka Amari. Mimo, że wychowywana wśród czterech ścian, mająca za opiekunów okrutnego ojca i zimną matkę, dziewczyna zaskakuje odwagą i dobrym sercem. To właściwie od niej zaczyna się całe zamieszanie z magicznym zwojem i to wielokrotnie tylko dzięki niej reszta bohaterów nie rzuca się sobie do gardeł. Jako jedyna z głównej trójki nie ma w sobie nawet cienia magii, a szkoda, bo prawdopodobnie władałaby nią o wiele lepiej od Zélie, nie mówiąc już o Inanie.

   Przechodząc do Inana... ależ mnie ten chłopak irytował! Rozumiem, w jak ciężkim położeniu się znalazł, rozdarty między poczuciem obowiązku i wychowaniem w atmosferze nienawiści do magii, a niezaprzeczalną prawdą o własnej naturze. Ale do jasnej ciasnej, jak już decydujesz się na stanięcie po jednej stronie, doprowadź to do końca, a nie lataj tam i z powrotem, jak wiatr zawieje!! Inan, mimo że zdaje sobie sprawę, jakim człowiekiem jest jego ojciec, nie potrafi wyrwać się spod jego ręki, mimo że fizycznie i psychicznie powinien być o wiele silniejszy od swojej siostry. A już jego zachowanie pod koniec książki to kompletna katastrofa.

   Mówiąc o katastrofie, niezbyt udał się pani Adeyemi wątek miłosny między Zélie i Inanem (wiem, wiem, spoiler, ale powiedzmy szczerze, jeśli po pierwszych paru interakcjach tej dwójki nie zorientujecie się, do czego to prowadzi, to polecam mocniejsze okulary), mający wszystkie znamiona tzw. instalove. Mało przekonujący, zbyt szybki i noszący wszelkie znamiona nadchodzącej katastrofy. Można było go napisać lepiej, tym bardziej przy takiej a nie innej charakterystyce Inana.

   Poza tym drobnym (ha! zajmującym sporą część książki) wątkiem, "Children of Blood and Bone" wnosi powiew świeżości do fantastyki, przede wszystkim ze względu na bogactwo przedstawionego świata i jego wyjątkowość, choćby pod względem społeczeństwa, w którym nie uświadczysz białego człowieka. Pierwszy tom cyklu? trylogii? kończy się sporym zawieszeniem akcji i osobiście nie mogę się doczekać, jak zmieni się świat Orïshy w kolejnych odsłonach opowieści.



tytuł: Children of Blood and Bone
autor: Tomi Adeyemi
cykl: Legacy of Orïsha (tom 1)
wydawnictwo: Pan Macmillan
liczba stron: 531



ocena: ★★★★☆

niedziela, 8 kwietnia 2018

Ulice Johannesburga, apartheid i on - Trevor Noah "Nielegalny. Moje dzieciństwo w RPA"

   Gdy w 2015 roku Jon Steward ogłosił, że odchodzi z The Daily Show, a jego miejsce zajmie Trevor Noah, bałam się, że jeden z moich ulubionych satyrycznych programów amerykańskich straci urok i humor, który nadawał mu Steward. Nie znałam Trevora Noah, nie miałam pojęcia, kim jest i skąd się wziął, i szczerze mówiąc byłam nastawiona raczej negatywnie do tej zmiany (bo jak wszyscy wiemy, najbardziej lubimy rzeczy, które znamy). Na szczęście moje obawy okazały się zupełnie nieuzasadnione. The Daily Show pod panowaniem Noah kwitnie, a sam prowadzący ma w głębokim poważaniu wszelkie świętości i z ostrym, inteligentnym humorem nieraz doprowadza mnie do łez śmiechu (choć właściwie powinnam rozpaczać nad ludzką głupotą). Gdy więc usłyszałam, że na rynku polskim pojawia się książka przez niego napisana, natychmiast zażyczyłam ją sobie na urodziny. I dobrze zrobiłam!

   "Nielegalny. Moje dzieciństwo w RPA" jest częściową autobiografią Trevora Noah, jak sam tytuł wskazuje skupiającą się na jego latach młodzieńczych, spędzonych w Johannesburgu. Poznajemy młodego Trevora i jego mamę, Patricię Nombuyiselo, która przez całe życie stanowiła dla niego oparcie i wzór, i która wbrew przeciwnościom losu i wbrew prawu apartheidu wychowała mieszanego pochodzenia dziecko na ciekawego świata, inteligentnego człowieka. Razem z młodym Trevorem biegamy ulicami południowoafrykańskiego miasta, chodzimy do szkoły, w której jest jedynym mieszanym uczniem, a później towarzyszymy mu w jego niezbyt legalnym biznesie didżeja i sprzedawcy pirackich płyt. Pod koniec trafiamy z nim nawet do więzienia, by wreszcie razem z nim przeżywać tragedię, gdy jego ojczym w szaleńczym ataku postrzela Patricię.

   Książka Trevora Noah jest w równym stopniu autobiografią, jak i książką historyczną. Przy jej lekturze dowiedziałam się więcej o okrucieństwach apartheidu, bezsensowności i równoczesnej skuteczności tego systemu, niż na jakiejkolwiek lekcji historii. Dzielenie ludzi według koloru skóry, ale także według widzimisię urzędników (grupowanie Chińczyków jako kolorowych, ale już Japończyków jako białych, spychanie "niegrzecznych" białych do grupy kolorowych, a tych do czarnych, itp.), nie mieści się w głowie i dobitnie pokazuje, jak straszną rzeczą jest rasizm, a także kolonialna mentalność zdobywców.

   Autobiografia to gatunek, który trudno oceniać ze względu na jego treść. Jakie bowiem mam prawo oceniania życia i wyborów rzeczywiście żyjącej osoby? Mogę natomiast ocenić ją pod względem językowym, i tutaj nie miałam większych problemów. Kto choć raz widział Trevora Noah w jednym z jego komediowych monologów, albo w "The Daily Show", ten wie, że co jak co, ale język ma Noah cięty, dowcipny i ukazujący jego sporą wiedzę i inteligencję. Każdy z króciutkich rozdziałów poświęcony jest innemu tematowi: a to rodzinie Trevora, a to jego przyjaciołom, opowieściom o wierzeniach mieszkańców Południowej Afryki i różnicach między plemionami, a także takim czy innym bezsensom apartheidu. Noah każde, nawet najgorsze wydarzenie przedstawia z dużą dozą humoru i dystansu, przez co od książki ciężko się oderwać.

   Książkę polecam zarówno wielbicielom Trevora Noah, jak i tym, którzy z pierwszej ręki chcą się dowiedzieć o apartheidzie więcej. Historia młodego południowoafrykańskiego chłopaka i jego niesamowitej, nieustraszonej i zbuntowanej matki potrafi bowiem i rozśmieszyć, i wzruszyć, a przy okazji ukazuje nam świat, o którym niewielu z nas wie tyle, ile powinno.



tytuł: Nielegalny. Moje dzieciństwo w RPA
autor: Trevor Noah
wydawnictwo: W.A.B.
liczba stron: 320



ocena: ★★★★☆

Horror stary, ale jary - Ira Levin "Rosemary's Baby"

   Nie ma chyba osoby, mianującej się wielbicielem horroru, która nie słyszała o filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Opowieść o młodej kobiecie, wprowadzającej się z mężem do starej kamienicy, która otoczona ekscentrycznymi sąsiadami stopniowo odkrywa przerażającą prawdę o nich i o miejscu, w którym przyszło jej zamieszkać, to filmowy majstersztyk napięcia i grozy. Można mieć o Polańskim różne zdanie, ale tworzyć filmy to on potrafi. Do niedawna nie wiedziałam jednak, że "Dziecko Rosemary" powstało na podstawie książki Iry Levina o tym samym tytule. Gdy więc zobaczyłam tę pozycję na BookDepository za 16 zł, poczułam nagłą potrzebę zapoznania się z oryginałem, by potem powrócić do filmu.

   "Dziecko Rosemary" to jeden z pierwszych, jeżeli nie pierwszy w historii literatury horror przenoszący się z mrocznych zamków, wyludnionych miasteczek i opustoszałych farm do miasta, by rozgrywać się wśród zwykłych, starych kamienic i zwykłych, szarych ludzi. Rosemary wraz z mężem Guyem, aktorem ciągle czekającym na przełomową rolę w jego karierze, wprowadzają się do apartamentu w Bramford, starej kamienicy z przeszłością. Ro, jak ją pieszczotliwie nazywają znajomi, nie zwraca uwagi na ekscentryczność sąsiadów, starego małżeństwa Castavetów, którzy stopniowo zaczynają odgrywać coraz większą rolę w życiu naszej bohaterki. Życie kobiety układa się różowo - Guy dostaje rolę, o którą ciężko walczył, a Rosemary zachodzi w upragnioną ciążę. Niestety, od tego momentu wszystko zaczyna zmieniać się na gorsze. Ciąży towarzyszy straszliwy ból, przyjaciel dziewczyny, który ostrzegał ją przed Bramfordem zapada w niewytłumaczalną śpiączkę, a Guy coraz bardziej się od niej oddala, równocześnie zawiązując coraz silniejsze więzi z Castavetami. Rosemary czuje się odizolowana i samotna, a równocześnie zyskuje coraz większą pewność, że jej sąsiedzi są kimś więcej niż zwykłą, starszą parą.

   Ponieważ oglądałam film, wiedziałam, jakimi torami podążać będzie fabuła i jak historia Rosemary się skończy, w związku z czym nie mogłam odczuć zaskoczenia i przerażenia, jakie pewnie byłoby moim udziałem, gdybym opowieść poznawała po raz pierwszy. Z drugiej strony każdy smaczek, każdą zapowiedź grozy, jaka czyhała na bohaterkę, wyłapywałam zacierając ręce z zadowolenia. Wiem bowiem, że przy pierwszym spotkaniu z opowieścią o Bramford i jego mieszkańcach wiele z nich by mi umknęło.

   Ira Levin pisze językiem prostym i bardzo współczesnym (pamiętajmy, że książka wydana została w 1967), dzięki czemu nawet dzisiejszy czytelnik nie będzie odczuwał żadnej nutki starodawności w jego prozie. Jest również Levin pisarzem, który doskonale zdołał oddać poczucie zagubienia, osamotnienia i rozpaczy młodej kobiety, dla której ciąża miała być szczęściem, a zamieniła się w koszmar. I choć "Dziecko Rosemary" nie jest horrorem, przy którego czytaniu musimy mieć zaświecone światło i dużą ilość paznokci do obgryzania, atmosfera napięcia i uczucie, że coś jest nie tak towarzyszy nam przez całą lekturę, sprawiając, że trudno książkę odłożyć, zanim nie przeczytamy jej w całości.

   "Dziecko Rosemary" to klasyka gatunku i z czystym sumieniem polecam ją każdemu, kto oglądał film, ale także tym, którzy z tą historią spotykają się po raz pierwszy. Ja natomiast z przyjemnością odświeżę sobie film Polańskiego z niesamowitą Mią Farrow. Książka trafia również na listę przeczytanych klasyków literatury w wyzwaniu czytelniczym Kirimy.






tytuł: Rosemary's Baby
autor: Ira Levin
wydawnictwo: Corair
liczba stron: 229



ocena: ★★★★☆


piątek, 6 kwietnia 2018

Prawie wiosenny book haul - marzec 2018 ☆ミ

   Ewidentnie wiosna (może nie tyle u nas w Polsce, ile ta wypełniona kwitnącą wiśnią w Japonii) rzuciła mi się na mózg, bo nie widzę innego wytłumaczenia zupełnego braku opanowania, jeśli chodzi o zakupy książkowe. Jeśli zliczymy wszystko, czyli książki, komiksy, mangi i albumy, to na moich półkach (ha! raczej na podłodze z braku miejsca) pojawiło się czternaście nowych pozycji. Czternaście! A najlepsze jest to, że nadal nie wykorzystałam prezentu urodzinowego w postaci kart podarunkowych do Empiku, aż strach pomyśleć, co by było gdybym miała czas na chodzenie po księgarniach.

   Co my tu w takim razie mamy:

  • dwie mangi po japońsku,
  • komiks po tajsku (!),
  • album poświęcony H.R. Gigerowi,
  • siedem książek po angielsku,
  • trzy książki po polsku.
   Może zacznę od dwóch książek, które dostałam w prezencie urodzinowym od siostrzyczki. Obie zażyczyłam sobie z zupełnie różnych powodów: "Nielegalnego" Trevora Noah, bo uwielbiam faceta ogromnie, oraz "Czerwony śnieg" Iana R. MacLeoda, bo okładka wpadła mi w oko.


   W marcu miałam okazję być na cudownym recitalu Anne Sophie Mutter w katowickim NOSPRze, a w przerwie koncertu w tamtejszej księgarni w oko wpadło mi opasłe dzieło Alexa Rossa "Reszta jest hałasem. Słuchając dwudziestego wieku", poświęcone muzyce współczesnej, od Debussy'ego i Sibeliusa począwszy, a na Cage'u i Takemitsu skończywszy. Przypomniały mi się czasy moich studiów muzycznych i fakt, że było nie było magisterkę na nich też obroniłam, a ponieważ muzykę dwudziestego wieku bardzo lubię, z chęcią o niej poczytam.


   Podczas tygodniowych wakacji w Bangkoku natknęłam się na cudowne miejsce, jakim jest część książkowa targu Chatuchak, z którego nie mogłam wyjść z pustymi rękoma, a ponieważ był to ostatni dzień i z pieniędzmi było krucho, skończyło się na zeszycie "X-men" po tajsku. 


   W Japonii natomiast jak zwykle zawładnęły mną mangi. Tym razem z księgarni wyszłam z najnowszym spin-offem z serii "Kuroko no Basket" autorstwa Takahashiego Ichirō, poświęconego przeszłości Taigi i Tatsuyi, a także z "Ojisama to neko" Sakurai Umi, będącą opowieścią o starszym panu, który bierze ze schroniska brzydkiego kocura i o przygodach tych dwojga. 


   Oprócz mang znalazłam również bardzo interesujący album poświęcony twórczości H.R. Gigera, artysty najbardziej szerokiemu gronu znanego jako twórcy postaci Obcego, Xenomorfa z filmu Ridleya Scotta "Obcy, ósmy pasażer Nostromo". Jako wielbicielka tego filmu, jak i samego stwora, nie mogłam przepuścić takiej okazji, tym bardziej, że album kosztował zaledwie 500 jenów, czyli ok. 16 zł.


   W marcu większość zakupów książkowych odbyła się za pośrednictwem strony Bookdepository, na której do wykorzystania miałam kupon zniżkowy, co musiało się skończyć wiadomo jak. Po pierwsze wreszcie zdecydowałam się zamówić piękne, oprawione w skórę wydanie "Drakuli" Brama Stokera ze srebrnymi grzbietami stron. Po prostu cudo, mówię Wam.  


   Oprócz wspomnianego cudeńka zamówiłam również książki, o których od pewnego czasu głośno na anglojęzycznym booktubie, bo czasami nachodzi mnie ochota na przeczytanie nowości i sprawdzenie, czy rzeczywiście warte są one takiego rozgłosu. Dwie z trzech pozycji już przeczytałam, recenzje "Children of Blood and Bone" Tomi Adeyemi i "The Loneliest Girl in the Universe" Lauren James już niedługo. Zainteresował mnie również zbiór opowiadań historical fiction, poświęconych młodym ludziom z kręgu LGBT, pod tytułem "All Out: the No-Longer Secret Stories of Queer Teens Throughout the Ages". 


   Ostatnim zakupem marcowym jest cała trylogia Pierce'a Browna, czyli "Red Rising", który posiadam w formie e-booka i którego recenzję możecie przeczytać na blogu, oraz "Golden Son" i "Morning Star", za które zabieram się w kwietniu. 


   Jak widać jestem wspaniałym przykładem tego, że wystarczy człowiekowi zaproponować promocję/kupon zniżkowy, by wydał dwa razy więcej, niż zrobiłby to w normalnych okolicznościach. Co gorsza, nawet nie mogę sobie obiecać, że opanuję się w kwietniu, bo karty prezentowe same się nie wykorzystają! 

   Jak wyglądają Wasze stosiki marcowe? Równie bogato? A może możecie poszczycić się większą samokontrolą? Dajcie znać, z chęcią zobaczę, co ciekawego pojawiło się na Waszych półkach.


niedziela, 1 kwietnia 2018

Marcowe podsumowanie czytelnicze

   Podsumowania czytelnicze na moim blogu były do tej pory częścią wpisu o zakupionych książkach, tym razem jednak, ze względu na ilość przeczytanych pozycji, zasłużyły na osobny wpis. Nie wiem jakim sposobem, ale w marcu przeczytałam więcej książek, niż w dwóch poprzednich miesiącach razem. Na pewno pomógł w tym maraton czytelniczy, niemniej jednak przepełnia mnie zaskoczenie i duma zarazem, piętnaście książek to w końcu coś! Niestety, ma to również swój minus w postaci ogromnych zaległości w pisaniu recenzji, na które po prostu nie starczyło mi już czasu. No cóż...

   Zauważyłam, że coraz szybciej idzie mi czytanie po angielsku i coraz bardziej w stronę tego języka przechyla się szala przeczytanych pozycji. Z piętnastu marcowych książek aż dziewięć to książki anglojęzyczne.

   Przejdźmy zatem do podsumowania!


   Zacznę od maratonu czytelniczego Reread-a-thon 2018, który polegał na ponownym przeczytaniu książek mi już znanych. Cztery wyzwania zostały wypełnione, a wręcz pobite na całego, bo przeczytałam o jedną książkę więcej, niż miałam w planach. Na podsumowanie zapraszam do wpisu o tu. Pozwolę sobie tylko wymienić tytuły książek biorących udział w maratonie, ponieważ są jednymi z niewielu, do których udało mi się napisać recenzje.

 

   Marzec można określić mianem miesiąca s-f, ponieważ po raz pierwszy od dłuższego czasu rozczytałam się w tym gatunku. Na pierwszy ogień poszła książka Naomi Alderman "The Power" opowiadająca o świecie, w którym kobiety zyskują moc kontrolowania energii elektrycznej, przez co dotychczasowy balans sił w społeczeństwie ulega zmianie, prowadząc do końca znanego nam świata. "Dark Matter" Blake'a Croucha, historia mężczyzny, który pewnego dnia zostaje zaatakowany przez samego siebie z innego wymiaru i musi podjąć walkę o powrót do swojej rodziny nadal czeka na swoją recenzję, ale powiem tylko, że czytało się nieźle. O "Red Rising" Pierce'a Browna za to nafangirlowałam się wystarczająco, a ponieważ dwa dni temu doszła do mnie paczuszka z Bookdepository z całą trylogią, możecie się spodziewać kolejnych zachwytów (mam nadzieję!) w kwietniu. Ostatnią z książek przeczytanych w marcu była opowieść o najbardziej samotnej dziewczynie w kosmosie - "The Loneliest Girl in the Universe" Lauren James, której recenzję już napisałam i pojawi się tu wkrótce.


   Oprócz fantasy i s-f znalazło się w marcu także miejsce na młodzieżówki i książkę non-fiction. 

   Adam Silvera zawitał do mnie dwukrotnie, raz po polsku z "More Happy Than Not/Raczej szczęśliwy niż nie" i raz po angielsku z "They Both Die at the End" (w postaci e-booka). Pod względem fabuły i poruszanych problemów lepszą wydaje mi się ta pierwsza, za to bohaterów tej drugiej polubiłam o wiele bardziej, a dlaczego, o tym już wkrótce w recenzji.

   Jedenastego marca przypadła siódma rocznica trzęsienia ziemi i wielkiego tsunami, które nawiedziły Japonię w 2011 roku. Pamiętam przerażenie, z jakim obserwowałam relacje telewizyjne z kraju, który jest mi tak bardzo bliski. "Ganbare! Warsztaty umierania" Katarzyny Boni przeniosły mnie z powrotem w ten okropny czas, a także w miesiące późniejsze, gdy naród japoński próbował radzić sobie z traumą i ciągłym niebezpieczeństwem ze strony elektrowni w Fukushimie. Nie każdemu styl reportażu, jaki uprawia pani Boni musi odpowiadać, ja jednak z czystym sercem polecam każdemu, kto chce spojrzeć na tę tragedię oczami ludzi, którzy w niej uczestniczyli.


   Ostatnie cztery książki tego przydługiego podsumowania to fantastyka w wydaniu zarówno polskim, jak i zagranicznym. "Żniwiarz. Pusta noc" Pauliny Hendel wykorzystuje naszą swojską mitologię słowiańską w opowieści o ludziach, których profesja przypomina nieco profesję wiedźmińską, ale osadzoną w teraźniejszości. Pierwsza część cyklu pani Hendel nie zachwyciła mnie jakoś specjalnie, bo zbyt wiele w niej niedociągnięć, ale też zaciekawiła na tyle, że po drugi tom na pewno sięgnę. Tomi Adeyemi ze swoją afrykańsko inspirowaną opowieścią "Children of Blood and Bone" zachwyciła zagranicznego booktuba, ja jednak jestem rozdarta, gdyż z jednej strony świat przez pisarkę wykreowany jest świetnie, z drugiej strony niektórzy z bohaterów już mniej. Więcej w recenzji, jak już się do niej wezmę. Ostatnie pozycje (chronologicznie pierwsze przeczytane w marcu) to dwie nowelki ze świata Uwięzionego Księcia C.S.Pacat: "The Adventures of Charls, the Veretian Cloth Merchant" i "The Summer Palace". Cóż ja mogę powiedzieć, obie nowelki to czysta fangirlowska uczta dla każdego wielbiciela historii Damianosa i Laurenta. Małe przyjemności potrzebne są w życiu każdego czytelnika i tyle.


   Podsumowanie gwiazdkowe

dwie książki  ★★★
trzy książki ★★★ 1/2
pięć książek ★★★★
jedna książka ★★★★ 1/2
cztery książki ★★★★★

   W marcu udało mi się wypełnić trzy z moich postanowień nowo-cało-rocznych. Z dziewięciu książek lutowego book haula przeczytałam sześć, a więc więcej niż połowę (założeniem była 1/3), przeczytałam również cztery książki polskich autorów, co bardzo mnie cieszy, bo czuję niedosyt polskości w moim czytelniczym życiu. "Alicją w krainie czarów" Lewisa Carrolla natomiast wypełniłam wyzwanie czytelnicze Kirimy odnośnie czytania klasyki fantastyki.



   Uff, trochę się tego nazbierało. Mam nadzieję, że i u Was, drodzy Odwiedzający, marzec był wypełniony książkami, a jeśli nawet nie, to trzymam kciuki za kwiecień!